Po ponad roku od zmiany szefa w MON nie zmieniło się prawie nic – ani struktury, ani większość decydentów, ani sposób myślenia i podejmowania decyzji. Kolejne zapowiedzi reform już nie wystarczą, by w nie uwierzyć.
Polska ma oficjalną doktrynę obronną, polscy żołnierze uczestniczą w bojowych misjach zagranicznych, w poszczególnych rodzajach sił zbrojnych realizowane są różne formy szkolenia, ale gdy przyjrzeć się bliżej największym przedsięwzięciom w dziedzinie obronności, łatwo zauważyć ich przypadkowość, zachowawczość i brak perspektywicznej wizji. Ani wojska lotnicze, ani lądowe, ani flota nie przygotowują Polski na przyszły, hipotetyczny konflikt zbrojny, a tym bardziej nie zabezpieczają przed nim naszego kraju. Króluje inercja w myśleniu, załatwianie doraźnych interesów, czy uleganie wpływom lobbystów, zachwalających zwykle zwietrzałe towary.
Tymczasem 20 lat doświadczeń niepodległej Polski wystarczy, by przeanalizować popełnione błędy i skoncentrować się na budowaniu obronności na nowych, niezależnych od niedobrych wpływów zasadach. MON, jego generałowie i urzędnicy muszą przestać przygotowywać się do wojen, które się nie wydarzą, a na zimno kalkulować najskuteczniejsze scenariusze zachowania bezpieczeństwa państwa. Zacząć zaś trzeba od odsunięcia od wpływu na podejmowanie kluczowych decyzji najbardziej skorumpowanych i bezmyślnych z nich (dotąd odeszło zaledwie kilku). Czy to jest możliwe? Wszystko wskazuje na to, że nie, ale warto pokazać, jak mogłoby wyglądać nowe myślenie o polskim bezpieczeństwie, gdyby znaleźli się chętni...
Uwarunkowania polityczne
Warunki polityczne budowania bezpieczeństwa, nie tylko militarnego, są w wypadku Polski od wielu lat zmienne. A duża niestabilność sytuacji światowej oraz, niestety, europejskiej, każe z ograniczonym zaufaniem podchodzić do sojuszy militarnych i aliansów politycznych. Na pewno nie może to być jedyne, ani nawet główne, źródło bezpieczeństwa państwa. Z politycznego punktu widzenia równie ważne, jak budowanie sojuszy, powinno być utrzymywanie możliwie najlepszych stosunków z sąsiadami, nawet jeśli są oni potencjalnymi przeciwnikami w ewentualnym konflikcie. Budowanie pozytywnych relacji między społeczeństwami i powiązania biznesowe, oparte na zasadzie wzajemnych, różnorodnych korzyści, są lepszym gwarantem utrzymania pokoju i spokoju, niż zaognianie sytuacji w regionie i uprawianie propagandy zagrożenia, a nawet wrogości. Powinna tutaj obowiązywać ogólna zasada szukania przyjaciół blisko, a wrogów – jeśli już muszą być – daleko.Niestety, Polska od wielu lat – intencjonalnie lub nie, a na pewno pod wpływem lobbystów zagranicznych – często postępuje odwrotnie. Nawet z pozoru racjonalne próby zbliżenia z niektórymi sąsiadami (Ukraina, Litwa) przynoszą więc skutki odwrotne do zamierzonych.
Polska jako państwo brzegowe NATO musi uwzględniać dwa kluczowe czynniki, które wpływają na potencjalny przebieg możliwego konfliktu – bardzo krótki czas reakcji na wykryte i zidentyfikowane zagrożenie oraz niewielkie zasięgi uzbrojenia potrzebnego do zrealizowania ewentualnego ataku na nasze terytorium. To te czynniki powinny determinować kroki polityczne, zmierzające do uniknięcia konfliktu zbrojnego, ale także definiować środki przeciwdziałania militarnego.
W zakresie politycznym warto próbować szukania wspólnych z sąsiadami systemów informowania o budowanych instalacjach ofensywnych, o ćwiczeniach mogących potencjalnie stanowić przygotowanie do ataku, czy nawet tworzenia stref buforowych, wolnych od najgroźniejszych z tego punktu widzenia środków ataku (pociski samosterujące, bezzałogowce uderzeniowe, manewrujące rakiety balistyczne). Zaś militarnie lepiej budować zdolności, które pozwolą unikać konfliktu, niż planować wojnę, która miałaby się rozgrywać się na naszym terytorium. Takie podejście do spraw szeroko pojętego bezpieczeństwa oznacza konieczność budowania w pierwszej kolejności potencjału odstraszania oraz systemów rozpoznania i automatycznej reakcji na zidentyfikowane zagrożenia.
Kosztowne kopiowanie
Specyficzna sytuacja Polski powoduje, że bezpośrednie kopiowanie większości rozwiązań sprawdzających się w innych państwach nie ma sensu. Dotyczy to choćby rozbudowanych struktur, charakterystycznych dla armii liczących setki tysięcy lub miliony żołnierzy. Bezsensowność owego kopiowania najbardziej jest widoczna w wojskach lotniczych, od lat naśladujących bezrefleksyjnie wzory amerykańskie. Wydają one miliardy złotych na rozbudowane bazy, które przecież w wypadku pełnoskalowego konfliktu zostaną unicestwione w pierwszych jego minutach, zupełnie rezygnując z możliwości działania w rozproszeniu. Drogowe odcinki lotniskowe to już tylko wspomnienie, bo stanowiące podstawę siły bojowej SP myśliwce F-16 nie mogą operować nawet z lotniska na Litwie, gdzie realizowane są misje Air Policing NATO, zbyt brudnego dla ich nisko położonych wlotów powietrza do silnika (co ciekawe, trafiały tam szesnastki z Danii, Belgii, Turcji, Holandii, Portugalii i USA).
Z USA skopiowano nie tylko pomysł na wielkie bazy, sprawdzające się w tamtejszych warunkach klimatycznych i w minimalnym stopniu zagrożone przez niespodziewany atak. Próbowano też odwzorować struktury, odpowiednie dla tysięcy, a nie stu kilkudziesięciu samolotów. Pojawiły się więc skrzydła, brygady, eskadry, a nawet bazy, które po kolejnych przekształceniach, niespodziewanie zapewne nawet dla samych pomysłodawców zmian, stały się jednostkami bojowymi. To wszystko dzieje się w czasach, gdy racjonalne dowodzone wojska spłaszczają struktury dowodzenia, korzystając z dobrodziejstw informatyzacji i rewolucji technologicznej.
Polskie SP kurczowo trzymają się także amerykańskich, niezwykle drogich wzorców szkolenia pilotów samolotów F-16. Każdy szkolony w USA kandydat na myśliwca kosztuje budżet kilka milionów dolarów. W sumie szkolenie kilkudziesięciu pilotów kosztowało już setki milionów dolarów. Początkowo pilnowano przynajmniej, by nie rezygnowali oni zbyt szybko z latania, teraz można ich spotkać w różnych miejscach, także poza armią. Często opuszczali wojsko nie z własnej woli, a usunięci za niezależność myślenia i chęć przestrzegania procedur, między innymi tych dotyczących bezpieczeństwa latania.
Efektem braku wizji i poszanowania pieniędzy podatników są uporczywe próby kupienia odrzutowych samolotów szkolno-bojowych (-treningowych – LIFT lub AJT). Po co? SP posiadają przecież 28 samolotów z napędem turbośmigłowym PZL-130 Orlik w różnych odmianach. Obecnie prowadzona jest modernizacja części z nich do standardu glass-cockpit, ale póki co nie zdecydowano się na uzyskanie samolotów, które byłyby maksymalnie zbliżone do wyposażenia myśliwców F-16. A przecież dwa symulatory i 6-10 odpowiednio zmodernizowanych Orlików wystarczyłoby do wyszkolenia na odpowiednim poziomie kandydatów na pilotów F-16. Tak robią choćby oszczędni Szwajcarzy. Szwajcarskie wojska lotnicze szkolą pilotów samolotów F/A-18 bez pośredniego samolotu odrzutowego. Wystarczają odpowiednio przystosowane Pilatusy PC-9 i PC-21.
Warto w tym miejscu zauważyć, że wojsko na całym świecie, inaczej niż bywało przed laty, pozostaje w pomysłach na szkolenie w tyle za cywilnymi użytkownikami samolotów. Przecież piloci zatrudniani przez linie lotnicze, które dbają zarówno o bezpieczeństwo (na pewno bardziej niż wojsko), jak i oszczędzanie pieniędzy (znacznie bardziej niż wojsko), po przeszkoleniu na symulatorach przesiadają się na docelowe samoloty i wkrótce odpowiadają za życie nawet setek pasażerów w lotach liniowych. Dzięki temu systemowi bezpieczeństwo przewozów pasażerskich stale rośnie i transport lotniczy jest najlepszym z tego punktu widzenia sposobem przemieszczania się nie tylko na duże odległości.
Pamiętacie o wrześniu 39?
Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w Marynarce Wojennej. Być może intencje jej dowódców są inne, ale to formacja, która szczególnie silnie konserwuje propagandowe, mocarstwowe ambicje z czasów międzywojnia. Ówcześni dowódcy mogli nie wiedzieć, do czego prowadzi ich brak wyobraźni. Dzisiejsi nie mogą nie pamiętać o doświadczeniu września 1939. Polskie okręty – nawodne czy podwodne – nie podjęły wówczas skutecznej walki. Przetrwali tylko ci, którzy z niej zrezygnowali, lub udało im się szybko uciec na Zachód. Jedynie zaminowanie części wód i potencjalna obecność okrętów podwodnych nieco ograniczyły swobodę działania Kriegsmarine.
Po wojnie sytuacja zmieniła się o tyle, że Polska stała się mało istotnym składnikiem olbrzymiej machiny nastawionej na podbicie świata. Jej flota nie miała choćby ułamka potencjału, który był potrzebny dla osiągnięcia tego celu. W świecie lotniskowców i atomowych okrętów podwodnych, polskie jednostki nawodne i podwodne miały jedynie znaczenie lokalne, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Po odzyskaniu niepodległości budowa marynarki wojennej państwa, które chce zachować suwerenność, wymaga całkowitej zmiany sposobu myślenia o jej roli. Być może zaowocuje to bolesnym zerwaniem ciągłości szkolenia w niektórych dziedzinach, czy rezygnacją z tradycyjnych sposobów wykorzystania okrętów, ale to po prostu konieczność. Bo tradycja to rzecz ważna i piękna, ale w budowaniu bezpieczeństwa liczy się przede wszystkim skuteczność.
Po co dziś polskiej MW okręty podwodne uzbrojone jedynie w torpedy? Skąd i w jaki sposób uzyskają one informacje, jaki okręt nieprzyjaciela zaatakować, nawet jeśli udałoby się do niego zbliżyć na odległość wymaganą względami technicznymi? O okrętach nawodnych w ogóle nie warto wspominać. Trudno sobie przecież wyobrazić lepsze cele dla pocisków samosterujących wystrzeliwanych z morza, lądu i powietrza. Jeszcze łatwiej trafić startujące z ich pokładów śmigłowce, znakomicie widoczne na ekranach radiolokatorów.
Jeśli ktoś uważa, że nie wolno zapominać o wsparciu sojuszników, to znaczy, że nie rozumie współczesnych realiów i konsekwencji położenia Polski. Bo przecież, podobnie jak samoloty zgromadzone w kilku bazach, także okręty nie przetrwają pierwszych kilku minut ataku. Sojusznicy co najwyżej będą mogli odbijać nasze terytorium, na którym nie zostanie kamień na kamieniu. Nie tylko samoloty i okręty... Kto myśli inaczej, jest w najlepszym wypadku naiwny.
Obrona antyrakietowa
Od wielu lat Polakom wmawia się, że musimy na naszym terytorium rozmieścić elementy systemu obrony przeciwrakietowej USA. Ma to zwiększyć bezpieczeństwo Rzeczypospolitej. Problem w tym, że nikt nawet nie próbuje wyjaśnić, w jaki sposób miałoby to się realnie stać. Bo tego nie da się uzasadnić. Nawet zakładając, że Amerykanie broniliby polskiego terytorium z należytym zapałem, pozostaje zasadnicza wątpliwość – czy budowanie ich baz zwiększa bezpieczeństwo, czy raczej prowokuje do ataku, nawet bardziej, niż bezwarunkowe uczestnictwo w amerykańskich wyprawach wojennych na Irak, czy Afganistan. W końcu obiekty w Polsce są łatwiejszym celem niż w otoczonych oceanami Stanach Zjednoczonych...
Najbardziej prymitywni zwolennicy przyjmowania na polskie terytorium baz USA, każą zakładać, iż Polskę zaatakuje Iran lub Korea Północna. Jest to równie rozsądne, jak przygotowywanie się na atak Marsjan. Prosta kalkulacja podpowiada, że są setki bardziej realnych zagrożeń, na które warto się przygotowywać. A do tego wystarczy minimum niezależnego myślenia.
Oczywiście, rozwój obrony powietrznej, w tym przeciwrakietowej, należy planować, ale adekwatnie do realnych zagrożeń, a nie poprzez ich stwarzanie. Należy wziąć pod uwagę wszelkie uwarunkowania polityczne (w tym głównie międzynarodowe), gospodarcze (w tym stan rodzimego przemysłu i jego potencjalne możliwości) oraz techniczne (stan obecny i możliwe kierunki zmian). Ważne jest, by nie rozważać jedynie kopiowania już istniejących rozwiązań lub pomysłów, a w żadnym wypadku nie ograniczać się do przygotowania jedynie działań defensywnych na własnym terytorium (choć o tym nie należy, rzecz jasna, zapominać). W wypadku kraju brzegowego NATO, jakim jest Polska, sposób myślenia o bezpieczeństwie musi być znacząco różny, niż w wypadku krajów leżących z dala od potencjalnych przeciwników, nie tylko USA, ale i Francji, czy W. Brytanii. Choć przydatne elementy ich wiedzy i doświadczeń na pewno warto wykorzystać.
W rozważaniach na temat optymalnych metod zwalczania potencjału bojowego przeciwnika, w tym systemów rakietowych, w krajach najbardziej zaawansowanych technologicznie i dysponujących największym doświadczeniem (Izrael, USA), uznaje się, że optymalne jest niedopuszczenie do użycia środków napadu. W praktyce oznacza to (poza działaniami politycznymi) albo dysponowanie potencjałem zniechęcającym do ataku w ogóle (odstraszania, odwetowym), albo takim, który może zniszczyć kluczowe komponenty środków napadu (wyrzutnie, ośrodki dowodzenia i łączności) w jak najkrótszym czasie i z wykorzystaniem zaskoczenia, przed ich ewentualnym użyciem, wykorzystując choćby techniki znane jako soft kill. Może to być na przykład broń energetyczna, ale też działania jednostek specjalnych.
W polskich realiach optymalne podejście do tego zagadnienia może oznaczać na przykład rozbudowę bezzałogowych systemów rozpoznawczych i uderzeniowych o parametrach umożliwiających ich użycie w warunkach pełnoskalowego konfliktu konwencjonalnego. Warto przy tym pamiętać, że większość obecnie używanych na świecie latających bezzałogowców zdaje egzamin jedynie w warunkach konfliktów asymetrycznych (Izrael, amerykańska tzw. wojna z terrorem). W warunkach polskich projektowane systemy muszą mieć zupełnie inne parametry – prędkość, zasięg, możliwość użycia ze stanowisk rozproszonych, wykorzystanie specjalnych techniki ukrycia (np. systemy podwodne). Ważne dla skuteczności ich użycia jest uniezależnienie w maksymalnym stopniu od standardowych systemów nawigacyjnych, w tym satelitarnych systemów pozycjonowania udostępnianych przez dostawców zagranicznych.
Warto rozważyć wykorzystanie w rozpoznaniu systemów opartych nie tylko na bezzałogowych samolotach, ale też na aerostatach (na uwięzi) lub sterowcach. To najtańsza alternatywa dla obecnie używanych środków. Aerostaty i sterowce są co prawda szczególnie narażone na zniszczenie w pierwszych minutach konfliktu zbrojnego, ale mogą bardzo efektywnie ostrzec o jego początku, pozwalając innym systemom na rozproszenie lub skuteczne użycie. Nie należy wykluczać uzbrojenia aerostatów, by mogły one automatycznie odpowiedzieć na pierwszą falę ataku. Na dużą skalę sterowce wykorzystują kraje rozwinięte technologicznie (i znowu – Izrael, USA) nie tylko do ochrony baz, ale także granic. Budując podobne systemy należy skorzystać z ich doświadczeń, unikając błędów rozwojowych, dotyczących m.in. optymalnej wielkości i wysokości operacyjnej używanych systemów.
Z wizją
Latające bezzałogowce bojowe są dopiero w fazie rozwojowej. Bojowe bsl używane operacyjnie powstały na bazie systemów rozpoznawczych (Predator, Reaper) w warunkach braku konkurencji, na potrzeby konfliktów asymetrycznych. Obecnie w krajach, które realizują programy perspektywiczne, budując demonstratory technologii, projektowane są bezzałogowce wielozadaniowe, mające realizować nie tylko zadania uderzeniowe, ale też myśliwskie, co znacznie komplikuje ich projektowanie i podnosi koszty. Wynika to po części z inercji myślenia i tego, że trudno obecnie precyzyjnie zdefiniować przyszłe potrzeby w zakresie bezzałogowców bojowych. Realizowane programy mają więc często za zadanie przede wszystkim utrzymanie kadry zdolnej do zbudowania w przyszłości obiektów, które zostaną dokładniej określone. Mają one zatem częściowo charakter socjalny.
Analiza potrzeb Polski prowadzić musi do powstania wyspecjalizowanego bezzałogowca uderzeniowego, wykorzystującego prostą infrastrukturę, znacznie tańszego w projektowaniu, produkcji i eksploatacji niż systemy wielozadaniowe (w tym wypadu dysponujemy sporym potencjałem załogowym). Po likwidacji rodzimego przemysłu lotniczego brakuje co prawda dużych zespołów specjalistów, ale dzięki temu można ograniczyć koszty planowanego programu. A przy zapewnieniu finansowania wszystkich faz programów – od koncepcji do pełnego wdrożenia operacyjnego, z perspektywą dalszego rozwoju – można znaleźć wykonawców, którzy podejmą ryzyko ich realizacji przy stosunkowo niewielkiej stopie zysku. Do ograniczenia kosztów powinno się też przyczynić wykorzystanie istniejących ośrodków naukowo-badawczych (w tym uczelni technicznych) oraz nowe zdefiniowanie roli instytutów i przedsiębiorstw wojskowych.
Budowanie systemu
Działaniem, które musi zostać podjęte przed uruchomieniem jakichkolwiek programów dotyczących nowych systemów, jest radykalna restrukturyzacja ośrodków decyzyjnych odpowiedzialnych za planowanie i finansowanie programów obronnych. Obecnie funkcjonujące są zupełnie niewydolne i skorumpowane w stopniu raczej niespotykanym w innych krajach NATO. Stąd przypadkowe zakupy oraz finansowanie nieperspektywicznych i niepotrzebnych programów, często na rzecz obcych kapitałowo podmiotów prowadzących działalność na terytorium Polski.
Nowy system musi być maksymalnie zintegrowany, by wiązać wydatki badawczo-rozwojowe z rzeczywistymi, perspektywicznymi potrzebami obronnymi (czy szerzej – bezpieczeństwa) w kluczowych obszarach. Wymaga to także przejęcia przez MON kontroli nad przemysłem zbrojeniowym i związanymi z nim różnego typu instytucjami, bez zbędnego udziału innych resortów. Należy przy tym przywrócić właściwe znaczenie terminowi offset, uruchomić sensowną politykę licencyjną i nawiązać kontakty międzynarodowe w optymalnym zakresie.
Warte rozważenia jest też znalezienie sposobów kontroli nad gałęziami przemysłu sprzedanymi w ostatnich latach inwestorom zagranicznym (cały sektor lotniczy, najbardziej dochodowy i kluczowy dla obronności w krajach, które o niego dbają) lub budowa nowych przedsiębiorstw w tych branżach przy wsparciu zamówień państwowych. Bez własnego, kontrolowanego przez państwo, choć o zróżnicowanej strukturze własnościowej, potencjału przemysłowego, zbudowanie jakiegokolwiek niezależnego systemu obronnego, który można wykorzystać w sytuacjach krytycznych, jest niemożliwe. Wystarczającym na to dowodem jest postępowanie Amerykanów, czy Francuzów lub Włochów, czy naszych sąsiadów zza Odry.
Gdzie szukać partnerów do współpracy międzynarodowej? Przede wszystkim wśród państw najbardziej otwartych na kooperację. Ważna powinna być też ocena skuteczności ich działania w interesujących Polskę dziedzinach. I doświadczenia dotychczasowej współpracy. Oczywiście najlepiej, gdyby kooperantów znaleźć w Unii Europejskiej lub innych krajach bliskich geograficznie. Dla przykładu można tutaj wymienić Francję, Szwecję czy Turcję, a nawet Ukrainę.
Dopiero po przebudowaniu przez państwo systemu decyzyjno-nadzorczego można przystąpić do tworzenia programów, który spełnią wymagania stawiane przed obronnością w perspektywie 20-30 lat. Z naciskiem na systemy niestandardowe, wykraczające koncepcyjnie poza utarte schematy, a odpowiadającego na realne zagrożenia. Błyskawiczny rozwój technologii umożliwia bowiem przedefiniowanie wielu standardów i ominięcie niepotrzebnych etapów rozwoju czy rezygnację z bezsensownych wydatków eksploatacyjnych i szkoleniowych.
Tomasz HYPKI
Pierwotna wersja niniejszej analizy ukazała się w RAPORT-wto 09/2012.