W życiu lotnika bywa czasami tak, że przestrzenie i wysokości, z których przywykł oglądać świat, okazują się jednak zbyt małe, by dostrzec wszystko i w odpowiednim momencie, by móc należycie ocenić coś tak subtelnego i ulotnego jak... serce drugiego człowieka. Człowieka, którego się na dodatek dobrze zna z głębokim przekonaniem, że nic we wzajemnych relacjach nie może już zaskoczyć. Taka uniwersalna wiedza. Może być jednak inaczej...
Trzeba czasu, upływu nawet ćwierci wieku na uświadomienie sobie, co się przeoczyło, nie dostrzegając w porę czegoś, co w swojej wymowie było po prostu piękne, niepowtarzalne i takie bardzo, bardzo ludzkie. Wtedy, kiedy był najwłaściwszy czas na podzielenie się z otaczającym światem swoimi wrażeniami i opowiedzenie o dobrych ludziach. Krzysztof był takim dobrym człowiekiem, o którym nie sposób zapomnieć.
W ciepły czerwcowy dzień, równo w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, jeszcze wiosenny i pachnący rozbuchaną zielenią lotniskowej murawy, do pokoju pilotów wpadł on, niczym wiosenna burza i zupełnie jak nie dyrektor. Nadzwyczaj poważny. Rzadko pojawiał się w taki sposób. Tym razem musiało oznaczać to jednak dużo więcej, niż tylko jego dyrektorską wysokość we własnej osobie ze swoim niczym nieokiełznanym temperamentem, będącym w gruncie rzeczy jakąś dodatkową mocą, napędzającą go kilkakrotnie w ciągu każdego dnia do odwiedzin na zupełnym luzie przeróżnych zakątków firmy. I tylko z jednego powodu - lubił ludzi. Swoich pracowników traktował z należytym szacunkiem, ale po kumplowsku, z wyraźną potrzebą częstego kontaktu z nimi. Te przechadzki nie miały w żadnym razie charakteru tak zwanych doraźnych kontroli i nikt tego nie traktował w ten sposób. Czułem jednak, że pojawił się teraz z czymś niezwykle ważnym.