Altair


Autoryzacja


Resetuj hasło

O armii zawodowej – inny punkt widzenia

Komentarze, 26 lutego 2008

Armia zawodowa w Polsce prawdopodobnie już wkrótce stanie się faktem. Popiera ten pomysł młodzież, czatujący na wyniki badań opinii społecznej politycy, a także wysokiej rangi oficerowie, którym - zdaje się - nie w smak ganiać po poligonach masy szwejów z poboru. Chyba czas pójść jeszcze dalej: zlikwidujmy armię w ogóle!

OBOP opublikował dane dotyczące oceny zawodowego wojska wśród młodych Polaków. Wynika z nich, że aż dwie trzecie uważa, że profesjonalne wojsko jest szansą na zawodową karierę. Co piąty rozważa możliwość założenia munduru, a 5% deklaruje, że wstąpi do WP zaraz po zakończeniu nauki. Oznacza to, że zainteresowanie wojskiem wyrażać może aż 250 tys. osób(!), czyli o wiele więcej, niż potrzeba w najbliższym czasie dla 120-tysięcznej armii. Ten sam OBOP od lat publikuje badania dotyczące odbioru służby zasadniczej, która niezmiennie ma złą opinię.

Z badań OBOP (to jeden z tych ośrodków, które od lat nie potrafią przewidzieć wyników wyborów - a tylko te badania są jednoznacznie weryfikowane) wynika, że nie ma powodu utrzymywać komunistycznego trupa - armii z poboru, mięsa armatniego w nowoczesnej wojnie, wylęgarni fali, używek, a czasem i zboczeń, kilkumiesięcznej przerwy w życiorysie, itd. Zamiast tego już wkrótce będziemy mieli całą falangę zawodowców, uśmiechniętych i zadowolonych ze swojego fachu, a o każde wolne miejsce będzie się bić wielu chętnych.

A może tak pójść jeszcze dalej? Skoro żyjemy w czasach - a mówiło to już paru ministrów obrony narodowej - kiedy nie zagraża nam żadna poważna wojna, to po co nam armia w ogóle? Skoro mamy wyprawiać się co pewien czas, by czyścić świat z szaleńców z turbanami na głowach i pasami z materiałem wybuchowym wokół bioder, to czy nie lepiej zafundować sobie legię cudzoziemską (ten pomysł jest również rodem z MON) albo raczej wypożyczać od synów Albionu na czas misji batalion Ghurków? Będzie taniej i bezpieczniej.

A nasza wraża młodzież będzie wtedy miała czas podbijać, zamiast Iraku czy Afganistanu, rynki pracy w Europie zachodniej. A by i administracji żyło się dobrze, pozostawmy budynek MON na Klonowej - razem z jego gospodarzem - i kompanię reprezentacyjną. Samoloty i czołgi wypożyczymy na defilady 11 listopada z Bundeswehry. Mają tego dużo, to i można liczyć na zniżki.

A już bardziej serio. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że badania OBOP to czysta, prozawodowa propaganda. Po pierwsze, prawie połowa osób, które wyraziły zainteresowanie armią, to młode kobiety, do noszenia skrzynek z amunicją, czy 40 kg oporządzenia na mrozie lub w deszczu, niezbyt przydatne. Po drugie, już teraz w wielu rejonach kraju brakuje - paradoksalnie - rąk do pracy. Wojsko ma więc problem z werbunkiem stosunkowo słabo opłacanych kandydatów na zawodowych szeregowych i podoficerów. Odchodzą również, na bardziej intratne, cywilne posady, doskonali profesjonaliści, wykształceni wcześniej za grube pieniądze. Po trzecie, statystycznie rzecz biorąc, połowa chętnych, z różnych przyczyn, głównie zdrowotnych, i tak nie trafi do armii. Słowem, zamiast masy kandydatów, istnieją poważne przesłanki do wystąpienia kryzysu, który już zaistniał na Zachodzie - braku nadwyżki chętnych do służby. By mu sprostać, trzeba stale - jak w USA - podnosić pensje lub korzystać z usług obcokrajowców, łasych na nowe obywatelstwo.

Jest jednak i inny, głębszy, wręcz fundamentalny problem. Siły zbrojne, w myśl zdrowego rozsądku i zasad zapisanych w Konstytucji RP, służą do zapewnienia niepodległości, suwerenności i nienaruszalności terytorialnej granic. Nie czekają bezczynnie na jakąś wojnę, mają produkować bezpieczeństwo. Mają być gwarantem, że nasze zabieganie o majątek, troska o dzieci i plany na przyszłość, nie legną w gruzach, bo jakiś sąsiad - dalszy lub bliższy - wpadnie w końcu na pomysł załatwienia swoich spraw naszym kosztem przy pomocy oręża.

Czy armia zawodowa może być takim gwarantem? Czy może odstraszyć ewentualnego agresora? Niestety, nie. Z prostej przyczyny. Armia tego typu w niezbyt zasobnym kraju, o średniej wielkości, będzie zbyt mała, by przeciwstawić się atakowi na dużą skalę, a nawet szantażowi zbrojnemu.

MON mówi bowiem o 120 tys. zawodowców i 30-tysięcznym korpusie rezerwistów (choć liczby te wydają się zbyt optymistyczne, dziś armia nie liczy więcej niż 140 tysięcy żołnierzy). Daje to łącznie na czas wojny 150 tys. żołnierzy, czyli siłę, która będzie w stanie obsadzić front o szerokości do 200 km, pozostawiając flanki, nie mówiąc już o tyłach, całkowicie bezbronne. Owszem, można liczyć na sojuszników z NATO, ale opieranie własnej suwerenności tylko na gwarancjach zewnętrznych - jak pisał prawie dwa wieki temu Helmuth von Moltke w swoim szkicu O Polsce - to szczyt głupoty.

Armia zawodowa nie jest złym pomysłem, ale nie można go traktować jako fetysza, zapewniającego nam bezboleśnie szczęśliwość i powodzenie. Może to być jeden z elementów systemu obronnego Polski, ale nie element jedyny. Zawodowiec jest niezastąpiony, gdy trzeba wyjechać na misje zagraniczne, gdy trzeba obsługiwać drogi, skomplikowany sprzęt.

Jednak w sytuacji, gdy mamy problem z zakupem i eksploatacją kilkudziesięciu samolotów bojowych, trzeba zdać sobie sprawę, że w dającej się przewidzieć przyszłości, nie będziemy na tyle zasobni, by stworzyć potencjał odstraszania przy pomocy pieniędzy i broni - jak w USA - że będzie go trzeba zbudować, rzucając na szalę męstwo i poświęcenie ludzi. A że można ich solidnie szkolić i wyekwipować (przy stosunkowo niewielkich kosztach), świadczą przykłady chociażby Finlandii czy Szwajcarii.

Przyjrzyjmy się także - bardzo ostatnio popularnemu - Iranowi. Biorąc pod uwagę wysokość wydatków obronnych tego państwa, można przyjąć, że stać byłoby Teheran na 200-300 tys. zawodowców. Tymczasem możliwości mobilizacyjne Iranu to o wiele więcej niż milion żołnierzy (nie licząc kilku milionów członków częściowo uzbrojonej milicji terytorialnej). I głownie te liczby powodują, że ewentualny atak lądowy USA na to państwo jest niemożliwy...

Krótko mówiąc, nasz kraj musi mieć przeszkoloną wojskowo przynajmniej część młodzieży męskiej. To, czy będzie to realizowane przez tradycyjne skoszarowanie, czy w systemie weekendowym, czy będzie dotyczyło tylko ochotników, czy winno trwać trzy miesiące, pół roku, czy rok, jest sprawą drugorzędną. Pewne jest jedno. Polski nie stać wyłącznie na armię zawodową. Musi być ona wspierana przez - nazwijmy to - komponent rezerwowy. Tani, ale stosunkowo liczny. Bez niego możemy powtórzyć w nieco inny sposób historię przedrozbiorową, kiedy 10-milionowe państwo zafundowało sobie ledwo 18 tys. zawodowców, stając się karczmą zajezdną dla obcych armii. Albo - biorąc pod uwagę teraźniejszość - stoczymy się do poziomu Czech czy Bułgarii, które przy Niemczech i Turcji, stają się z wolna wojskową białą plamą.

To, że inni wybierają armię zawodową, nie znaczy, że musimy ich ślepo naśladować. Francja, Holandia czy Belgia mają tyle ludności kolorowej, że utrzymanie armii z poboru grozi utratą kontroli przez białą elitę nad siłami zbrojnymi. Z kolei USA stać na takie rozwiązanie, opłacając 2,2 mln żołnierzy i pracowników cywilnych wojska oraz prawie 3 mln robotników i inżynierów z zakładów zbrojeniowych. Tyle, że nas obie te sytuacje nie dotyczą.

Prawda jest bolesna: bezpieczeństwo wymaga wyrzeczeń, a za bezbronność płaci się największą cenę. I jeżeli nawet czeka nas kolejne pół wieku pokoju (w co trudno uwierzyć), to i tak należy pamiętać, jak powiedział sir John Slessor, że polityka bez siły jest bezsilna. A sama armia zawodowa takiej siły nam nie zapewni. Nawet w wyjątkowo sprzyjającym otoczeniu, jakie tworzy UE i NATO.


Drukuj Góra
www.altair.com.pl

© Wszelkie prawa zastrzeżone, 2007-2024 Altair Agencja Lotnicza Sp. z o. o.