Resort obrony po raz kolejny zmienił zasady zakupu okrętów podwodnych. Mimo, że nadal obowiązują wymogi operacyjne dotyczące konieczności posiadania jednostek tej klasy uzbrojonych m.in. w dalekosiężne pociski manewrujące, ministerstwo chce ich zakup realizować w dwóch odrębnych postępowaniach: najpierw na okręty, potem pociski. Wszystko wskazuje na to, że takie rozwiązanie znacznie opóźni, a być może uniemożliwi uzyskanie przez Polskę zdolności do rażenia z morza wrażliwych obiektów potencjalnego przeciwnika, torpedując budowę morskiego komponentu sił odstraszania.
Próby pozyskania okrętów podwodnych dla Marynarki Wojennej RP stanowią doskonały przykład, jak nie powinno się zarządzać wojskowymi programami zakupowymi. Przede wszystkim cały proces zaczęto przygotowywać zbyt późno. W innych krajach, podejmuje się prace analityczne średnio 12-15 lat przed spodziewanym wycofaniem ze służby obecnie eksploatowanych jednostek. Po to, by na sam proces zakupu zarezerwować sobie 3-4 lata oraz nie mniej niż 5-6 na budowę i testowanie.
Neverending story
Trzon naszych sił podwodnych tworzą małe jednostki typu Kobben. W zasadzie od początku ich służby traktowano je bardziej jako obiekty szkolne, zapewniające możliwość dalszego treningu załóg po wycofaniu archaicznych OP projektu 641 (Wilk i Dzik). Ciekawostką jest, że te ostatnie także były mniejszym złem, które miało umożliwić zachowanie wykwalifikowanych specjalistów. Zakupiono je w drugiej połowie lat 1980., wkrótce po przyjęciu do służby nowoczesnego okręt projektu 877, czyli ORP Orzeł. Tyle, że ówczesny, kryzysowy PRL stać było tylko na jedną taką jednostkę…
Co więcej, Kobbeny były w zasadzie rówieśnikami Wilka i Dzika: wszystkie zwodowano w latach 1963-1967. Jednak zbudowane w Niemczech, a użytkowane przez Norwegów jednostki zostały wcześniej poddane modernizacji, dysponując nieco większym potencjałem bojowym. Ich stan techniczny umożliwiał też względnie bezproblemową służbę przez kolejną dekadę. Dlatego w 2003 zastąpiły one sowieckie okręty.
Kiedy nieco później rozpoczęto prace nad obecnie obowiązującym (choć już po poważnych modyfikacjach) planem modernizacji technicznej Sił Zbrojnych RP, zakładano wycofywanie byłych norweskich jednostek począwszy od 2015. Później termin ten przesunięto na 2018. Jednak stałe opóźnianie się programu zakupów ich następców doprowadziło do wymuszonego wydłużenia okresu służby. Obecnie – po przeprowadzeniu badań opartych na analizie stanu technicznego – przyjęto możliwość eksploatowania 3 okrętów do 2020.
Oczywiście MON nie informuje przy tym, że stan techniczny Kobbenów jest coraz gorszy. Byli marynarze nie ukrywają, że w ostatnich latach zmaganie się z usterkami stanowiło ich coraz bardziej absorbujące zajęcie, a problemy techniczne wpływały niekorzystnie na realizację misji w ramach sojuszniczej operacji dozoru Morza Śródziemnego. A przecież nie są to zwyczajne okręty, ale podwodne i powinny być sprawne, gwarantując swoim załogom bezpieczeństwo. MW RP musi jednak wykorzystywać obecnie posiadane jednostki, bo lepszych nie ma. I wiele wskazuje, że nie będzie mieć jeszcze przez kilka ładnych lat. Bo mimo kolejnych administracyjnych zaklęć nie będziemy mogli mieć nowego okrętu wcześniej niż w 2022-2024.
Nie można się przy tym powstrzymać od paru gorzkich w swojej wymowie obliczeń. Ostatni nowy okręt podwodny, ORP Orzeł rozpoczął służbę pod biało-czerwoną banderą 29 lat temu. Pozostałe obecnie eksploatowane mają za sobą średnio 48 lat służby. Ciekawe, czy można na ich pokładach spotkać choć jednego, starszego wiekiem marynarza…
Ambitne założenia
Marynarze od zawsze żądali okrętów podwodnych. Początkowo, w okresie neutralności lat 1990., w ramach próby utrzymania stosunku sił w liczbie okrętów bojowych na Bałtyku. Później, by realizować plany NATO. Jednak niezmiennie – w przeszłości i teraz – MW musi się liczyć z kwestiami finansowymi: okręty podwodne to najbardziej skomplikowany i drogi oręż naszej floty. Stąd konieczność ostrożnego planowania liczby posiadanych jednostek tego typu. Najmniejszą optymalną liczbą, z punktu widzenia zachowania sprawności technicznej, operacyjnej oraz wymogów szkolenia, są trzy jednostki. Jedną można zawsze wykorzystać w czasie ćwiczeń lub misji, druga może odtwarzać gotowość operacyjną, a trzecia być poddawana remontowi. Stąd plany MW zakładające zakup nowych okrętów w grupach po trzy. Nie dotyczy to wyłącznie OP, ale także wielozadaniowych okrętów obrony wybrzeża, jednostek patrolowych oraz niszczycieli min.
Powstaje jednak pytanie, jak w takim razie ocenić zdolności operacyjne tak tworzonej floty? Nie trzeba być strategiem, by domyślać się, jaka rola na Bałtyku może przypaść marynarkom wojennym NATO. Celem musi być uzyskanie panowania na tym akwenie, najlepiej przez blokowanie okrętów potencjalnego przeciwnika w jego portach. Jednak, czy warto w tym celu wydawać miliardy na zakup trzech okrętów podwodnych z uzbrojeniem wyłącznie torpedowym, skoro zadania te mogą wypełniać okręty sojuszników, a zwalczanie jednostek nawodnych można powierzyć pociskom NSM Nadbrzeżnego Dywizjonu Rakietowego? Czy takiego rzędu kwota mogłaby zostać lepiej wykorzystana?
Odpowiedzią stała się wizja uzbrojenia nowych polskich OP w pociski manewrujące dalekiego zasięgu (ok. 1000 km), przenoszące głowicę bojową o masie kilkuset kg, zdolne do zaatakowania konwencjonalnym ładunkiem wrażliwych obiektów potencjalnego przeciwnika. Po to, by stworzyć jeden z elementów własnego systemu odstraszania, uniemożliwiającego agresorowi bezkarne wykonanie podobnego ataku na polskie terytorium.
Jednocześnie taki oręż musiałby wprowadzić zupełnie nową jakość intelektualną do Sił Zbrojnych, na polu dowodzenia, rozpoznania (w tym satelitarnego), a przede wszystkim zmusiłby do zaimplementowania nowych standardów działania elity wojskowej i politycznej. Po prostu decydenci musieliby bardziej poważnie zacząć traktować kwestie bezpieczeństwa oraz stworzyć skuteczne mechanizmy podejmowania decyzji. Polska przestałby być swoistym militarnym zaściankiem, zwykłym biorcą sojuszniczej pomocy lub bardziej dosadnie – klientem wielkich graczy – wybijając się na bardziej suwerenne pozycje i zyskując zdolność do samodzielnego kształtowania przebiegu ewentualnego konfliktu.
Ilustruje to paradoksalnie niechętna takiemu rozwiązaniu wypowiedź jednego z oficerów MW. Stwierdził on, że pozyskanie przez Polskę odpalanych spod wody, a więc trudnych do wykrycia pocisków manewrujących zmieniłoby układ sił w regionie. Traktował on taką wizję niemal jak herezję, zapominając najwyraźniej, że podatnicy płacą mu pensję wraz z wszystkimi dodatkami, właśnie za to, by korzystnie dla Polski zmieniać układ sił w regionie…
Wieloletnie wysiłki, zmierzające do przekonania do pocisków manewrujących polskich decydentów, zakończyły się w końcu sukcesem. Dezyderat umieszczono w wymaganiach operacyjnych, wprowadzono do dokumentów planistycznych, a także zapisano we wstępnych wymaganiach związanych z zakupem nowych OP. Stało się to ostatecznie kilka miesięcy temu.
Zmiana założeń
Przygotowanie zmodyfikowanej dokumentacji przetargowej zajęło kilka miesięcy. Opóźniło to więc, choć nieznacznie, proces zakupu okrętów. Pięć lat temu, kiedy przedstawiano program modernizacji MW, zakładano, że pierwszy nowy OP trafi do służby przed 2018, zastępując wszystkie Kobbeny. Później notowano kolejne opóźnienia. Jeszcze w połowie ub.r. wiceminister Czesław Mroczek zapewniał, że resort obrony wybierze dostawcę jednostek podwodnych do końca 2015, tak by było możliwe jak najszybsze dostarczenie następców wyeksploatowanych okrętów.
W czasie tegorocznego MSPO okazało się jednak, że zakup OP przestał być dla MON priorytetem. Zaledwie kilka dni przed rozpoczęciem kieleckiego salonu wiceminister Czesław Mroczek zapewniał o rychłym uruchomieniu procedury zakupu okrętów. Tydzień później ten sam urzędnik ogłosił, iż MON poważnie rozważa wspólne pozyskanie okrętów z innym państwem NATO. W trakcie targów doszło bowiem do spotkania przedstawicieli resortów obrony i marynarek wojennych Polski oraz Norwegii. Rozmawiano o możliwościach wspólnego dokonania zakupów jednostek tej klasy. Dodajmy, że wśród potencjalnych partnerów wskazuje się też Holandię.
Parę dni później wiceszef MON poinformował, że resort podjął decyzję o oddzieleniu zakupu okrętów od pocisków manewrujących. W rezultacie termin wyboru dostawcy jednostek ma się przesunąć na lata 2016-2017. Dopiero po poznaniu producenta ministerstwo planuje wybrać dostawcę pocisków, wskazując przy tym, że w postępowaniu na dostawę pocisków będzie mógł uczestniczyć każdy zainteresowany.
Walka o pełną pulę
W dialogu technicznym związanym z zakupem OP uczestniczyło kilka podmiotów. W tym wyścigu jest jednak dwóch zdecydowanych liderów. Niemiecki TKMS, faworyzowany tradycyjnie przez MW, oraz francuski DCNS oferujący kompletny system: okręt i pocisk NCM.
Niemieckie U212A (lub inny typ okrętu zza naszej zachodniej granicy), próbowano połączyć z amerykańskimi Tomahawkami. Jednak zapytanie o możliwość przekazania pełnej kontroli nad nimi Waszyngton skwitował… brakiem odpowiedzi. Trudno zresztą mieć nadzieję, by zdecydował się na porzucenie swojej tradycyjnej polityki w tej dziedzinie (jedynym użytkownikiem Tomahawków są Brytyjczycy, jednak obowiązuje zasada wspólnej kontroli nad pociskami).
Jedynie Paryż zapewnił, że jest gotów sprzedać Polsce oręż tej klasy. Tyle, że w pakiecie z okrętami typu Scorpene. Francuzi nie są skłonni dostarczyć MON samych pocisków NCM. Sprzedaż okrętów i pocisków traktują jako decyzję o znacznej politycznej wadze. Poza tym trudno oczekiwać od nich wspierania konkurentów na rynku broni podwodnej. Bez znaczenia, czy byliby to Niemcy, czy np. Szwedzi, którzy intensywnie promują w Polsce projekt A26.
Zmiana założeń jest nieoficjalnie tłumaczona przez MON próbą uniknięcia francuskiego dyktatu i poprawienia pozycji przetargowej. Takie stanowisko resortu nie bierze pod uwagę faktu, że jedynie Paryż jest na dziś skłonny dostarczyć pociski manewrujące spełniające polskie wymagania. Zapewniając o konkurencyjności MON w praktyce wybiera rozwiązanie, które jest na dzień dzisiejszy niewykonalne z powodu… braku ofert. Nie bez przyczyny część obserwatorów zwraca uwagę, że może być to nieformalna próba odejścia przez MON od wymogu uzbrojenia OP w pociski manewrujące i umożliwienia pozostania w grze faworyzowanym konstrukcjom. Takie postępowanie resortu obrony może oznaczać więc koniec idei polskiego podwodnego odstraszania.
Czy na opisane wydarzenia mogą mieć wpływ naciski polityczne? Według nieoficjalnych doniesień z Waszyngtonu Amerykanie traktują próby uzyskania przez Warszawę potencjału odstraszania w wymiarze strategicznym (nawet nienuklearnym) jako istotne wyzwanie dla ich polityki w naszym rejonie Europy. Wiele osób w Pentagonie optuje za sparaliżowaniem takich działań.
Bezplanowość?
Istnieje też jeszcze jedno możliwe wytłumaczenie działań MON: brak zdolności do konsekwentnej realizacji skomplikowanego postępowania zakupowego. Może o tym świadczyć zupełnie niezrozumiała propozycja połączenia sił z Holandią i Norwegią. Zaledwie na 7 lat przed wymaganym przez resort obrony terminem dostawy pierwszego okrętu…
Tym bardziej, że nie jest tajemnicą, iż Holandia poszukuje dużych okrętów, o wyporności ponad 3000 t, zdolnych do operowania w rejonie byłych kolonii. Natomiast Norwegowie chcą zdecydowanie mniejszych jednostek. Nie zakładają też wykorzystywania dalekosiężnych pocisków manewrujących, co wynika z ich potrzeb: zabezpieczenia swoich interesów na Dalekiej Północy. Próby pogodzenia tak różnych potrzeb, przy zupełnie odmiennych uwarunkowaniach gospodarczych, jest zadaniem na lata. Dla dociekliwych wystarczy spojrzeć na kulisy wielonarodowych programów europejskich takich jak Jaguar, Tornado czy Eurofighter. A przecież okręt podwodny – mało kto z naszych polityków zdaje sobie z tego sprawę – jest systemem bardziej skomplikowanym technicznie od współczesnego samolotu bojowego.
Nie rozstrzygając przyczyn zmian założeń MON, staje się oczywiste, że postępowanie zakupu okrętów podwodnych jest kolejnym przykładem braku konsekwencji i profesjonalizmu resortu obrony. Wiadomo już, że dostawy nowych jednostek będą opóźnione przynajmniej o 10 lat, a być może i więcej, pozostawiając nas z coraz bardziej iluzorycznym potencjałem do prowadzenia działań podwodnych. Coraz mniej prawdopodobne staje się też uzyskanie zdolności do skrytego i skutecznego atakowania ważnych celów potencjalnego przeciwnika.
Wreszcie – i temu resort obrony zaprzeczyć nie może – na naszych oczach traci aktualność program modernizacji sił zbrojnych, przez istotne opóźnienie jednego z kluczowych przedsięwzięć. Zresztą perypetie z OP to tylko jeden przykładów ilustrujących tę tezę. Według zakulisowych informacji, wybrany przez MON dostawca systemu obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej w programie Wisła proponuje obecnie zakończenie dostaw ostatniej fazy projektu w latach… 2025-2030.
Michał LIKOWSKI