Wszystko, co jest związane technologiami nuklearnymi budzi duże emocje w społeczeństwie. Niezależnie od tego, czy chodzi o zastosowania wojskowe, czy cywilne. To oczywiście wykorzystują politycy. Także w Polsce.
W ostatnich tygodniach rozpoczęła się dyskusja o możliwym udziale naszego państwa w amerykańskim programie Nuclear sharing. Rozpoczął ją prezydent w czasie półprywatnej podróży po Ameryce Północnej, później dołączył premier, a po nich inni politycy. Oczywiście pojawiły się też głosy tzw. ekspertów, z których wielu najwyraźniej dopiero co dowiedziało się o istnieniu takiego programu.
Nuclear sharing to program skierowany do europejskich członków NATO niedysponujących własną bronią jądrową. W ramach współdzielenia takiej broni, dostarczanej przez USA, uczestniczące w nim państwa przechowują ją na swoim terytorium, prowadzą konsultacje i podejmują wspólne decyzje dotyczące jej ewentualnego użycia, oraz utrzymują niezbędne do tego wyposażenie techniczne, w szczególności samoloty. Obecna skala przedsięwzięcia jest niewielka, dotyczy 5 państw – Belgii, Holandii, Niemiec, Turcji i Włoch. W bazach na ich terytoriach przechowywanych jest co najmniej 100 (dokładna liczba jest tajemnicą) bomb z ładunkami jądrowymi.
Dla Amerykanów Nuclear sharing to sposób na obejście Traktatu o nieproliferacji broni jądrowej (NPT). Bomby są własnością USA, ale dostosowane do ich przenoszenia samoloty należą do wojsk lotniczych państw-gospodarzy. Oznacza to, że Amerykanie nawet jeśli w pełni kontrolują samą broń atomową, to muszą dzielić się specyficzną wiedzą na jej temat i udostępniać specjalne rozwiązania techniczne użyte w podzespołach samolotów i naziemnych urządzeniach serwisowych. I to właśnie oznacza proliferację technologii atomowych.
Z amerykańskiego punktu widzenia taka sytuacja daje wiele korzyści. Jedną z nich jest możliwość wpływania na wybór nabywanych przez partnerów programu samolotów bojowych. Najnowszym tego przykładem jest zakup przez Niemcy samolotów F-35A. Amerykanie odmówili pomocy w dostosowaniu do przenoszenia bomb atomowych innych potencjalnych nosicieli (obecnie tę rolę pełnią Tornado, które wkrótce zostaną wycofane), nie pozostawiając Berlinowi wyboru. Na dostawie 35 F-35A amerykański przemysł zarobi ponad 8 mld USD, a potem jeszcze 2-3 razy tyle na wsparciu ich eksploatacji.
Inna sprawa to ocena samego pomysłu użycia samolotów do przenoszenia bomb jądrowych w warunkach współczesnego pola walki. To misje dla samobójców, zupełnie nieracjonalne z punktu widzenia skuteczności i ekonomii. Pocisk samosterujący lub rakieta balistyczna, mogące dostarczyć ładunki jądrowe ze znacznie większą dokładnością i prawdopodobieństwem dotarcia do celu, bez narażania życia pilota (załogi), są co najmniej o rząd wielkości tańsze niż samolot. Kilka milionów dolarów wobec stu kilkudziesięciu. Wybór powinien być więc oczywisty.
Z punktu widzenia mieszkańców państw, które uczestniczą w Nuclear sharing, ważny jest jeszcze jeden czynnik. Zarówno miejsca przechowywania broni atomowej, jak i stacjonowania przenoszących je samolotów, muszą być przecież priorytetowymi celami ataków potencjalnego przeciwnika. Ataków atomowych. Z jednoznacznymi skutkami dla zwykłych ludzi mieszkających w pobliżu baz. Na przykład w półmilionowym Poznaniu.
Czy z tego wszystkiego zdają sobie sprawę dyskutujący o amerykańskim programie polscy politycy? Co z tej dyskusji rozumieją zwykli Polacy? Jak w wielu podobnych przypadkach w naszym państwie, prawie nikt nie przedstawia podstawowych faktów, a tym bardziej nie próbuje ich analizować. Politycy i tzw. eksperci – z różnych, często nieuczciwych powodów – grają na emocjach, by zrealizować swoje lub zlecane im cele. Warto o tym pamiętać nie tylko w przypadku Nuclear sharing.
Tomasz Hypki
PS. Wyobrażają sobie Państwo, że cokolwiek wspólnego z wpływem na użycie przez Polskę broni atomowej mogliby mieć politycy pokroju Antoniego Macierewicza, który był przecież ministrem obrony narodowej?