Altair


Autoryzacja


Resetuj hasło

Ministerstwo kopiuj-wklej

Komentarze, 15 października 2012
Autor: Tomasz HYPKI

Po ponad roku od zmiany szefa w MON nie zmieniło się prawie nic – ani struktury, ani większość decydentów, ani sposób myślenia i podejmowania decyzji. Kolejne zapowiedzi reform już nie wystarczą, by w nie uwierzyć.

Jeszcze w 1938 w polskich czasopismach wojskowych trwały dyskusje na temat pozostawienia lanc, jako użytecznej broni. Polska kawaleria była przed wrześniem 1939 całkowicie anachroniczna, ale stanowiła romantyczny symbol, rodem z obrazów Kossaka. Zdawała się też być najlepiej dostosowana do fatalnego stanu polskich dróg... Nie wykorzystano więc pomysłów motoryzacji kawalerii. A pierwszą taką propozycję (utworzenia zdolnych do samodzielnych działań jednostek pancernych) poddał gen. Tadeusz Rozwadowski jeszcze w 1923, zaś w 1929 gen. Daniel Konarzewski wskazywał, że utrzymanie dwubatalionowej brygady zmotoryzowanej byłoby tańsze od trzypułkowej brygady kawalerii.
Rozstrzygnięcie, kto miał rację, przyniósł wrzesień 39, kiedy pancerno-motorowa 10. BK gen. Maczka pokonała kilkaset km, biła się niemal codziennie i przekroczyła granicę z Rumunią przy zachowaniu ok. 65% wyjściowych stanów osobowych. O osiągnięciach ułanów najlepiej świadczy trwająca do dziś dyskusja o atakach z szablami na niemieckie czołgi, którym oficjalna propaganda zaprzecza od czasu, gdy zrozumiano, czym jest współczesna wojna i jak bardzo byliśmy do niej nieprzygotowani.
Oczywiście nie brakowało i przed wojną specjalistów, którzy rozumieli dokonujące się zmiany. Tyle, że mieli ono niewiele do powiedzenia. Jeszcze w połowie lat 1920. gen. Władysław Sikorski podkreślał rolę, nowego w owych czasach rodzaju broni, jakim było lotnictwo. Pisał: Polska, z jej otwartymi granicami i położeniem śródlądowym, jedynie na bardzo silnym lotnictwie może oprzeć niezależność polityczną i mocarstwowe znaczenie. Większość generalicji nie rozumiała jednak tej oceny. Brakowało im wyobraźni nie tylko, żeby docenić rolę lotnictwa, ale i zrozumieć potrzebę zmiany sposobu dowodzenia całymi siłami zbrojnymi, aby je należycie wykorzystać na przyszłym polu walki.
O tym, że w dwudziestoleciu międzywojennym nie zbudowano ani nowoczesnego lotnictwa, ani nie zmotoryzowano wojsk lądowych, nie decydował tylko brak pieniędzy. Ogromne środki marnowano na najbardziej przestarzałe rodzaje broni, w tym właśnie kawalerię, czy niepotrzebną w budowanym kształcie flotę. Duże nakłady przeznaczone na rozwój lotnictwa dopiero w drugiej połowie lat 1930. niewiele mogły zmienić. Nie dość, że wiele zainicjowanych wówczas projektów zakończyło się niepowodzeniem, to nie dało się w krótkim czasie zmienić sposobu myślenia kadry wojskowej wszystkich szczebli. W efekcie o szybkim zwycięstwie Niemiec zdecydowała Luftwaffe – jej działania wywoływały panikę wśród wojskowych i cywilów. Jeśli ktoś o tym dziś nie wie, to dlatego, że zarówno przed, jak i po wrześniu rzeczywisty obraz sytuacji fałszowała wszechobecna propaganda.
Na zdjęciu – niemieccy żołnierze na zniszczonym we wrześniu 1939 Krakowskim Przedmieściu / Zdjęcie: Wehrmacht

Polska ma oficjalną doktrynę obronną, polscy żołnierze uczestniczą w bojowych misjach zagranicznych, w poszczególnych rodzajach sił zbrojnych realizowane są różne formy szkolenia, ale gdy przyjrzeć się bliżej największym przedsięwzięciom w dziedzinie obronności, łatwo zauważyć ich przypadkowość, zachowawczość i brak perspektywicznej wizji. Ani wojska lotnicze, ani lądowe, ani flota nie przygotowują Polski na przyszły, hipotetyczny konflikt zbrojny, a tym bardziej nie zabezpieczają przed nim naszego kraju. Króluje inercja w myśleniu, załatwianie doraźnych interesów, czy uleganie wpływom lobbystów, zachwalających zwykle zwietrzałe towary.

Stany Zjednoczone Ameryki są otoczone oceanami, a na lądzie sąsiadują albo ze sprzymierzeńcami, albo z państwami słabymi militarnie. Największym zagrożeniem USA są więc rakiety balistyczne dalekiego zasięgu i uzbrojenie ofensywne przenoszone przez okręty podwodne. Gwarancja wzajemnego zniszczenia w wypadku użycia rakiet z głowicami jądrowymi od wielu dziesięcioleci powoduje utrzymanie pokoju między mocarstwami, ale i konieczność ponoszenia przez nie ogromnych nakładów na utrzymywanie i modernizowanie odpowiednich potencjałów. Przez wiele lat ograniczano możliwości budowy systemów antyrakietowych, by nie naruszać owej równowagi. Dziś działania USA te ograniczenia naruszają, potencjalnie zwiększając prawdopodobieństwo wybuchu światowego konfliktu.
Dla Polski z tej sytuacji wynika kilka wniosków, z których najważniejszym powinno być niemieszanie się do rywalizacji mocarstw. Drugi to taki, że warto stworzyć swój własny, na możliwą skalę potencjał odstraszania. By, jeśli to tylko możliwe, uniknąć wojny w ogóle, a w szczególności na własnym terytorium. To jednak wymaga zmiany sposobu myślenia i wydostania się mentalnego spod obcych wpływów

Tymczasem 20 lat doświadczeń niepodległej Polski wystarczy, by przeanalizować popełnione błędy i skoncentrować się na budowaniu obronności na nowych, niezależnych od niedobrych wpływów zasadach. MON, jego generałowie i urzędnicy muszą przestać przygotowywać się do wojen, które się nie wydarzą, a na zimno kalkulować najskuteczniejsze scenariusze zachowania bezpieczeństwa państwa. Zacząć zaś trzeba od odsunięcia od wpływu na podejmowanie kluczowych decyzji najbardziej skorumpowanych i bezmyślnych z nich (dotąd odeszło zaledwie kilku). Czy to jest możliwe? Wszystko wskazuje na to, że nie, ale warto pokazać, jak mogłoby wyglądać nowe myślenie o polskim bezpieczeństwie, gdyby znaleźli się chętni...

Uwarunkowania polityczne

Warunki polityczne budowania bezpieczeństwa, nie tylko militarnego, są w wypadku Polski od wielu lat zmienne. A duża niestabilność sytuacji światowej oraz, niestety, europejskiej, każe z ograniczonym zaufaniem podchodzić do sojuszy militarnych i aliansów politycznych. Na pewno nie może to być jedyne, ani nawet główne, źródło bezpieczeństwa państwa. Z politycznego punktu widzenia równie ważne, jak budowanie sojuszy, powinno być utrzymywanie możliwie najlepszych stosunków z sąsiadami, nawet jeśli są oni potencjalnymi przeciwnikami w ewentualnym konflikcie. Budowanie pozytywnych relacji między społeczeństwami i powiązania biznesowe, oparte na zasadzie wzajemnych, różnorodnych korzyści, są lepszym gwarantem utrzymania pokoju i spokoju, niż zaognianie sytuacji w regionie i uprawianie propagandy zagrożenia, a nawet wrogości. Powinna tutaj obowiązywać ogólna zasada szukania przyjaciół blisko, a wrogów – jeśli już muszą być – daleko.Niestety, Polska od wielu lat – intencjonalnie lub nie, a na pewno pod wpływem lobbystów zagranicznych – często postępuje odwrotnie. Nawet z pozoru racjonalne próby zbliżenia z niektórymi sąsiadami (Ukraina, Litwa) przynoszą więc skutki odwrotne do zamierzonych.

Nawet katastrofa smoleńska nie zmusiła polskich polityków do zmiany sposobu myślenia o własnym bezpieczeństwie. Po katastrofie w spektakularny sposób rozwiązano jedynie 36. splt, a żeby wspomóc finansowo źle zarządzane PLL LOT i przy okazji dać zarobić pośrednikom, MON wyczarterowało – pod pozorem pilnej potrzeby (chociaż o potrzebie zakupu nowych samolotów powszechnie wiedziano od lat) – dwa Embraery 175. Tymczasem samoloty te ze względu na znaczną awaryjność, mały zasięg i brak specjalistycznego wyposażenia nie nadają się do przewozu VIP. Przypadkowi piloci i technicy je obsługujący, nawet jeśli dobrze wyszkoleni, zwiększają zaś ryzyko pojawienia się zagrożenia.
Nowa sytuacja spowodowała, że najważniejsi polscy politycy w dalsze podróże wybierają się samolotami rozkładowymi, utrudniając życie sobie i współpasażerom, lub latają z wieloma uciążliwymi międzylądowaniami. Po Polsce przemieszczają się zaś często zupełnie przypadkowymi samolotami. Wszystko to powoduje, że ryzyko pojawienia się problemów rośnie.
Okres obowiązywania umowy o leasingu Embraerów mija z końcem 2013. Według oficjalnej propagandy, miało to być rozwiązanie tymczasowe, do czasu kupna nowych samolotów dla wojskowego transportu specjalnego. Tymczasem nikt z rządu nie podjął działań dla docelowego rozwiązania problemu przewozu VIP. A tym razem ewentualnej próby przedłużenia umowy nie da się usprawiedliwić nagłą potrzebą...
Na zdjęciu z 2007 – dwa samoloty Jak-40 i Tu-154M z 36. splt. W pułku narastały już wówczas nieprawidłowości, ale nikt z decydentów nie przejmował się problemami sprzętowymi, a dowódcy odpowiedzialni za bezpieczeństwo przewozu VIP bagatelizowali naruszanie procedur / Zdjęcie: 36. splt

Polska jako państwo brzegowe NATO musi uwzględniać dwa kluczowe czynniki, które wpływają na potencjalny przebieg możliwego konfliktu – bardzo krótki czas reakcji na wykryte i zidentyfikowane zagrożenie oraz niewielkie zasięgi uzbrojenia potrzebnego do zrealizowania ewentualnego ataku na nasze terytorium. To te czynniki powinny determinować kroki polityczne, zmierzające do uniknięcia konfliktu zbrojnego, ale także definiować środki przeciwdziałania militarnego.

Polsce przydałby się zintegrowany ośrodek, w którym będą testowane kluczowe rozwiązania i obiekty powstałe w wyniku programów podstawowych, wypracowywane zasady ich użycia operacyjnego, a także szkoleni specjaliści obsługujący systemy na różnych szczeblach. Powinien być on częścią większego ośrodka szkolenia specjalistów wojskowych, z rozbudowaną bazą techniczną, szkoleniową i socjalną. Można go zlokalizować w rejonie istniejącego dużego poligonu nadmorskiego.
Zbudowanie zintegrowanego ośrodka szkoleniowego przyczyni się do skoncentrowania w nim specjalistów, w tym kadry instruktorskiej, co zracjonalizuje wydatki na ich szkolenie ustawiczne i podniesie poziom szkolenia prowadzonego przez nich samych. Obecne rozproszenie wysiłków tym zakresie przynosi zwykle mierne i trudno weryfikowalne rezultaty w stosunku do ponoszonych nakładów.
Na zdjęciu – wnętrze mobilnego ośrodka operacyjnego Army Evaluation Task Force w White Sands Missile Range / Zdjęcie: US Army

W zakresie politycznym warto próbować szukania wspólnych z sąsiadami systemów informowania o budowanych instalacjach ofensywnych, o ćwiczeniach mogących potencjalnie stanowić przygotowanie do ataku, czy nawet tworzenia stref buforowych, wolnych od najgroźniejszych z tego punktu widzenia środków ataku (pociski samosterujące, bezzałogowce uderzeniowe, manewrujące rakiety balistyczne). Zaś militarnie lepiej budować zdolności, które pozwolą unikać konfliktu, niż planować wojnę, która miałaby się rozgrywać się na naszym terytorium. Takie podejście do spraw szeroko pojętego bezpieczeństwa oznacza konieczność budowania w pierwszej kolejności potencjału odstraszania oraz systemów rozpoznania i automatycznej reakcji na zidentyfikowane zagrożenia.

Kosztowne kopiowanie

Specyficzna sytuacja Polski powoduje, że bezpośrednie kopiowanie większości rozwiązań sprawdzających się w innych państwach nie ma sensu. Dotyczy to choćby rozbudowanych struktur, charakterystycznych dla armii liczących setki tysięcy lub miliony żołnierzy. Bezsensowność owego kopiowania najbardziej jest widoczna w wojskach lotniczych, od lat naśladujących bezrefleksyjnie wzory amerykańskie. Wydają one miliardy złotych na rozbudowane bazy, które przecież w wypadku pełnoskalowego konfliktu zostaną unicestwione w pierwszych jego minutach, zupełnie rezygnując z możliwości działania w rozproszeniu. Drogowe odcinki lotniskowe to już tylko wspomnienie, bo stanowiące podstawę siły bojowej SP myśliwce F-16 nie mogą operować nawet z lotniska na Litwie, gdzie realizowane są misje Air Policing NATO, zbyt brudnego dla ich nisko położonych wlotów powietrza do silnika (co ciekawe, trafiały tam szesnastki z Danii, Belgii, Turcji, Holandii, Portugalii i USA).

Dobrym źródłem wzorów do myślenia o bezpieczeństwie militarnym państwa jest Izrael. Warto rozważać kupowanie (lub rozsądne kopiowanie, w końcu Chińczycy nie mają w tym względzie monopolu) powstającego tam uzbrojenia, bo jest zwykle dobrze przetestowane w warunkach realnych konfliktów. I spełnia wiele wymagań wynikających z położenia Polski – musi być szybkie w reakcji na atak, zautomatyzowane i niezawodne. Ale odtwarzanie sytuacji geostrategicznej Izraela, do czego zmierzają politycy usiłujący nasz kraj skonfliktować z sąsiadami, byłoby głupotą. Nawet jeśli udałoby się uzyskać dostęp do broni jądrowej...
Na zdjęciu – system obrony przed różnego rodzaju pociskami krótkiego zasięgu Iron Dome Rafaela. Niemal gotowy element przyszłej polskiej tarczy antyrakietowej. Inne elementy izraelskiego systemu obrony przeciwrakietowej to ciągle rozwijane Arrow 3 (IAI i Boeing) i David’s Sling (Rafael i Raytheon) / Zdjęcie: Rafael

Z USA skopiowano nie tylko pomysł na wielkie bazy, sprawdzające się w tamtejszych warunkach klimatycznych i w minimalnym stopniu zagrożone przez niespodziewany atak. Próbowano też odwzorować struktury, odpowiednie dla tysięcy, a nie stu kilkudziesięciu samolotów. Pojawiły się więc skrzydła, brygady, eskadry, a nawet bazy, które po kolejnych przekształceniach, niespodziewanie zapewne nawet dla samych pomysłodawców zmian, stały się jednostkami bojowymi. To wszystko dzieje się w czasach, gdy racjonalne dowodzone wojska spłaszczają struktury dowodzenia, korzystając z dobrodziejstw informatyzacji i rewolucji technologicznej.

Kiedy Amerykanie zaproponowali Polsce przekazanie, a później sprzedaż pojazdów terenowych HMMVW, już w samolocie wracającym z Waszyngtonu przygotowywano uzasadnienie przyszłych transakcji. Bez analiz przydatności, bez zastanowienia się nad wadami oferowanego sprzętu, bez uwzględnienia interesów polskiej gospodarki. Amerykańskie pojazdy okazały się już wkrótce słabo przystosowane do warunków misji ekspedycyjnych w Iraku i Afganistanie. Żołnierze ginęli w nich od wybuchów nawet niewielkich ładunków improwizowanych.
W tym samym czasie wielu polityków, urzędników i wojskowych zwalczało program produkcji w Polsce licencyjnych kołowych transporterów opancerzonych, kwestionując ich możliwości ochrony żołnierzy. Nieodległa przyszłość pokazała, że Rosomaki uratowały życie wielu żołnierzy, efektywnie rozpraszając energię nawet silnych wybuchów i chroniąc przed ostrzałem pocisków przeciwpancernych. Dziś wielu decydentów chciałoby zapomnieć o swych wcześniejszych staraniach unicestwienia siemianowickiego transportera.
To jeden z wielu przykładów pokazujących, że dokumenty uzasadniające zakupy konkretnych typów uzbrojenia przez MON rzadko są wynikiem wiarygodnych, żmudnych analiz, uwzględniających różne aspekty przygotowywanej decyzji. Zwykle powstają pod naciskiem lobbystów, naciskających na zakup konkretnych wyrobów. Zdarza się, że ich nazwy znajdują się w dokumentach przetargowych. A z ulotek promocyjnych przepisywane są wymagane parametry...
Warto też przypomnieć, że strona amerykańska zapewniała o możliwości umieszczenia w Polsce lokalnego ośrodka produkcyjnego HMMWV, obliczonego na dostawy tych pojazdów dla części użytkowników europejskich i azjatyckich. Możliwe miało być rozwinięcie w ramach grupy Bumar produkcji nowej odmiany wojskowych pojazdów użytkowych w oparciu o dostarczane z USA podwozie HMMWV. Oczywiście, nic z tych planów nie zostało zrealizowane... / Zdjęcie: Mariusz Adamski

Polskie SP kurczowo trzymają się także amerykańskich, niezwykle drogich wzorców szkolenia pilotów samolotów F-16. Każdy szkolony w USA kandydat na myśliwca kosztuje budżet kilka milionów dolarów. W sumie szkolenie kilkudziesięciu pilotów kosztowało już setki milionów dolarów. Początkowo pilnowano przynajmniej, by nie rezygnowali oni zbyt szybko z latania, teraz można ich spotkać w różnych miejscach, także poza armią. Często opuszczali wojsko nie z własnej woli, a usunięci za niezależność myślenia i chęć przestrzegania procedur, między innymi tych dotyczących bezpieczeństwa latania.

Rozważając użycie systemów lotniczych należy wykorzystać wnioski z zakupu i wdrożenia do eksploatacji samolotów wielozadaniowych F-16. Kupując je Polska zrezygnowała z samodzielnego rozwijania jakichkolwiek podsystemów mogących ulepszyć ich możliwości (brak dostępu do kodów źródłowych, brak możliwości testowania systemów uzbrojenia itd.), a także z użycia lotnictwa w rozproszeniu (co umożliwiały samoloty poprzedniej generacji, np. MiG-29, mogące operować z Drogowych Odcinków Lotniskowych, i co jest nadal praktykowane w krajach o rozsądniejszych doktrynach wojskowych, np. w Szwecji). W praktyce do wyeliminowania wszystkich polskich myśliwców wystarczy więc kilka dobrze uplasowanych pocisków samosterujących, niszczących pasy startowe baz, w których one stacjonują. Nawet samoloty, które przetrwają pierwszy atak i znajdą się w powietrzu, będą mogły operować nie mniej niż kilkaset kilometrów od obszaru zajmowanego przez przeciwnika. Ich przydatność we wspieraniu walczących wojsk własnych, rozpoznaniu i atakowaniu instalacji przeciwnika będzie więc iluzoryczna.
Budowa baz dla myśliwców F-16 kosztowała polskich podatników kilka miliardów złotych. I były to pieniądze w znacznej części wyrzucone w błoto. Z niedawno opublikowanego raportu NIK wynika, że baza w Poznaniu-Krzesinach nie spełnia wielu stawianych przed nią wymagań. Izba stwierdziła, że usytuowanie tam eskadry kupionych w USA myśliwców nie miało żadnego uzasadnienia...
O tym jak było planowane rozmieszczenie eskadr uzbrojonych w myśliwce F-16 świadczy także to, że w Poznaniu osiedle dla żołnierzy pracujących na Krzesinach zbudowano na drugim końcu miasta. Mimo że tuż obok znajdują się tereny doskonale nadające się na budowę mieszkań. Tak o lokalizacji bazy w Poznaniu, jak i o miejscu zakwaterowania żołnierzy, zdecydowały bowiem nieformalne powiązania wysokich rangą dowódców.
Szacując szkody wynikające z tej nieracjonalnej decyzji, NIK nie zauważyła, że baza położona przy obwodnicy miasta, będącej fragmentem autostrady A2, blokuje rozwój normalnych w takich miejscach przedsięwzięć, jak duże magazyny, centra logistyczne, czy serwisowe. Gospodarka Poznania ponosi w ten sposób trudne do oszacowania straty. A znakomicie położone, z dala od skupisk ludzkich, dysponujące rozbudowaną infrastrukturą, lotnisko w Powidzu jest w tym czasie wykorzystywane jedynie w symbolicznym zakresie.
Po zakupie myśliwców F-16 i pozyskaniu transportowych C-130 przeszkoliliśmy od 2004 w USA kilkuset pilotów i techników eksploatujących obecnie te samoloty. Pilotów na F-16 nadal szkolimy w USA. Na wyszkolenie jednego potrzeba kilku milionów dolarów, bo szkolenie przez USAF jest jednym z najdroższych na świecie. Nawet US Navy szkoli swych pilotów około dwukrotnie taniej.
Co gorsza, coraz więcej pilotów wyszkolonych w USA przestaje latać w eskadrach F-16. Niektórzy z nich odchodzą nawet z wojska. W spektakularny sposób zostali zmuszeni do odejścia podpułkownicy piloci Tomasz Łyżwa i Zbigniew Zawada, którzy protestowali przeciw nieprzestrzeganiu regulaminów i niskiemu poziomowi szkolenia. Obaj byli grupie pierwszych 7 pilotów, którzy w 2006 wrócili z USA po szkoleniu na F-16. Dziś pracują w amerykańskim ośrodku szkoleniowym / Zdjęcie: Mariusz Adamski

Efektem braku wizji i poszanowania pieniędzy podatników są uporczywe próby kupienia odrzutowych samolotów szkolno-bojowych (-treningowych – LIFT lub AJT). Po co? SP posiadają przecież 28 samolotów z napędem turbośmigłowym PZL-130 Orlik w różnych odmianach. Obecnie prowadzona jest modernizacja części z nich do standardu glass-cockpit, ale póki co nie zdecydowano się na uzyskanie samolotów, które byłyby maksymalnie zbliżone do wyposażenia myśliwców F-16. A przecież dwa symulatory i 6-10 odpowiednio zmodernizowanych Orlików wystarczyłoby do wyszkolenia na odpowiednim poziomie kandydatów na pilotów F-16. Tak robią choćby oszczędni Szwajcarzy. Szwajcarskie wojska lotnicze szkolą pilotów samolotów F/A-18 bez pośredniego samolotu odrzutowego. Wystarczają odpowiednio przystosowane Pilatusy PC-9 i PC-21.

W bogatej Szwajcarii kandydaci na pilotów samolotów bojowych szkolą się bez użycia pośrednich samolotów odrzutowych, które uznano za zbędne. Co roku kilkuset chętnych wypełnia ankietę internetową, przechodzi badania medyczne, w tym testy psychologiczne i egzaminy z języka angielskiego. Ostateczna selekcja jest dokonywana w czasie lotów na cywilnych samolotach w prywatnych ośrodkach szkolnych oraz z użyciem symulatorów. Wybrani kandydaci odbywają obowiązkową służbę wojskową, po czym trafiają do ośrodka wyposażonego w samoloty NCPC-7 – zmodernizowane Pilatusy PC-7 z cyfrową awioniką i wyświetlaczami wielofunkcyjnymi. Po zdaniu egzaminów są kierowani na studia techniczne i szkolenie dla pilotów komunikacyjnych, gdzie zdobywają wiedzę inżynierską i znajomość przepisów lotniczych. Wtedy uzyskują licencjat z mechaniki lotniczej i licencję pilota liniowego. Dopiero wtedy rozpoczynają 2-letnie lotnicze szkolenie wojskowe. Kandydaci na pilotów samolotów bojowych latają na NCPC-7 i PC-21 oraz szkolą się na symulatorach. Z nich łatwo przesiadają się na wielozadaniowe F/A-18 Hornet, na których kończą szkolenie w specjalnych eskadrach.
Pośredni samolot odrzutowy to przeżytek z czasów, gdy w lataniu bojowym bardzo liczyły się umiejętności pilotażowe. Stosowanie innego niż docelowy samolotu odrzutowego do treningu miało też sens w wypadku bardzo intensywnego latania, wyczerpującego resursy drogich myśliwców wielozadaniowych. Obecnie w Polsce ten problem nie występuje, ani w przewidywalnej przyszłości zapewne nie wystąpi. Współczesny pilot bojowy musi posiadać przede wszystkim umiejętność używania nowoczesnych systemów pokładowych. Z tego punktu widzenia latanie na samolotach innych niż bojowy jest wręcz szkodliwe, bo może utrwalać błędne nawyki / Zdjęcie: Mariusz Adamski

Warto w tym miejscu zauważyć, że wojsko na całym świecie, inaczej niż bywało przed laty, pozostaje w pomysłach na szkolenie w tyle za cywilnymi użytkownikami samolotów. Przecież piloci zatrudniani przez linie lotnicze, które dbają zarówno o bezpieczeństwo (na pewno bardziej niż wojsko), jak i oszczędzanie pieniędzy (znacznie bardziej niż wojsko), po przeszkoleniu na symulatorach przesiadają się na docelowe samoloty i wkrótce odpowiadają za życie nawet setek pasażerów w lotach liniowych. Dzięki temu systemowi bezpieczeństwo przewozów pasażerskich stale rośnie i transport lotniczy jest najlepszym z tego punktu widzenia sposobem przemieszczania się nie tylko na duże odległości.

Pamiętacie o wrześniu 39?

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w Marynarce Wojennej. Być może intencje jej dowódców są inne, ale to formacja, która szczególnie silnie konserwuje propagandowe, mocarstwowe ambicje z czasów międzywojnia. Ówcześni dowódcy mogli nie wiedzieć, do czego prowadzi ich brak wyobraźni. Dzisiejsi nie mogą nie pamiętać o doświadczeniu września 1939. Polskie okręty – nawodne czy podwodne – nie podjęły wówczas skutecznej walki. Przetrwali tylko ci, którzy z niej zrezygnowali, lub udało im się szybko uciec na Zachód. Jedynie zaminowanie części wód i potencjalna obecność okrętów podwodnych nieco ograniczyły swobodę działania Kriegsmarine.

Swego czasu ofiarą rozgrywek ulegających lobbingowym wpływom wojskowych i menedżerów nie potrafiących skutecznie zarządzać realizowanym w kryzysowych warunkach programem, padł samolot szkolno-treningowy Iryda. Później podobny los spotkał samobieżny system przeciwlotniczy Loara i kilka innych, perspektywicznych produktów. Dziś kłopoty przeżywa koncepcja budowy wielozadaniowej platformy gąsienicowej Anders. Wojskowi żądają, by oparte na niej wozy bojowe pływały, bo przecież trzeba będzie przepłynąć Wisłę i wiele mniejszych rzek, wycofując się na kolejne rubieże obrony... Doświadczenie wojen irackich, gdzie o życiu żołnierzy decydował przede wszystkim pancerz ich pojazdów (stąd zupełna zmiana poglądów na rolę opancerzenia w USA i rezygnacja z programu budowy ogromnego systemu lekkich wozów bojowych), ma dla nich mniejsze znaczenie.
Z kolei szefowie Bumaru, kreowanego na narodowy koncern zbrojeniowy, gdy tylko przejęli spółkę OBRUM, gdzie powstał demonstrator technologii Andersa, rozpoczęli wyhamowywanie programu. Główny twórca nowatorskiego pojazdu został wyrzucony za... podpisanie umowy o współpracy z partnerem indyjskim, który miał Andersowi otworzyć drogę na jeden z największych rynków uzbrojenia na świecie. W tle cały czas trwa zaś promocja podobnego wizualnie, podstarzałego i mniej uniwersalnego, wozu CV-90 / Zdjęcie: Bumar

Po wojnie sytuacja zmieniła się o tyle, że Polska stała się mało istotnym składnikiem olbrzymiej machiny nastawionej na podbicie świata. Jej flota nie miała choćby ułamka potencjału, który był potrzebny dla osiągnięcia tego celu. W świecie lotniskowców i atomowych okrętów podwodnych, polskie jednostki nawodne i podwodne miały jedynie znaczenie lokalne, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Po odzyskaniu niepodległości budowa marynarki wojennej państwa, które chce zachować suwerenność, wymaga całkowitej zmiany sposobu myślenia o jej roli. Być może zaowocuje to bolesnym zerwaniem ciągłości szkolenia w niektórych dziedzinach, czy rezygnacją z tradycyjnych sposobów wykorzystania okrętów, ale to po prostu konieczność. Bo tradycja to rzecz ważna i piękna, ale w budowaniu bezpieczeństwa liczy się przede wszystkim skuteczność.

Odpowiednio zaprojektowane i zorganizowane w sensowny sposób latające bezzałogowce mają wiele przewag nad samolotami załogowymi:
- mniejsza masa oraz zmniejszona podatność na uszkodzenia i awarie dzięki rezygnacji z wielu instalacji, w tym podtrzymujących życie, rozpoznania i standardowej wymiany informacji (w wypadku działania autonomicznego), czy nawet klasycznego podwozia;
- możliwość operowania z odcinków dostępnych dróg publicznych pozwala na działania w rozproszeniu, co zwiększa żywotność bojową systemu;
- uproszczona obsługa, a więc mniejsza liczba potrzebnych specjalistów – główne czynności obsługowe są ograniczone do systemu sterowania, napędu i systemów uzbrojenia;
- szkolenie i trening głównie z wykorzystaniem symulatorów – testy i loty treningowe w wymiarze niezbędnym do zweryfikowania stanu technicznego i wprowadzanych zmian technicznych bsl i jego uzbrojenia, możliwe są do prowadzenia na obecnie istniejących poligonach po programowym ograniczeniu zasięgu / Rysunek: MON

Po co dziś polskiej MW okręty podwodne uzbrojone jedynie w torpedy? Skąd i w jaki sposób uzyskają one informacje, jaki okręt nieprzyjaciela zaatakować, nawet jeśli udałoby się do niego zbliżyć na odległość wymaganą względami technicznymi? O okrętach nawodnych w ogóle nie warto wspominać. Trudno sobie przecież wyobrazić lepsze cele dla pocisków samosterujących wystrzeliwanych z morza, lądu i powietrza. Jeszcze łatwiej trafić startujące z ich pokładów śmigłowce, znakomicie widoczne na ekranach radiolokatorów.

W odpowiedzi na swą interpelację poseł Ludwik Dorn dowiedział się swego czasu, że na ORP Pułaski słaba jest jakość zobrazowania systemu dowodzenia Mk-92 i systemu radarowego. W obu wypadkach nie ma możliwości wymiany podzespołów, by przywrócić sprawność systemów. Wyrzutnie rakietowe są sprawne, lecz całkowicie wyeksploatowane (27-28 lat na 30 lat resursu). Niska jest też jakość zobrazowania na konsolach operatorskich systemu kierowania ogniem. Nie ma przy tym możliwości wymiany podzespołów wizyjnych. Nie działa radarowy system detekcji celów z powodu niesprawności układu automatycznej detekcji. Wyeksploatowane są konsole zobrazowania sytuacji w BCI. Obsługa systemów bojowych okrętu wymaga od operatorów częstego usuwania niesprawności. Zdaniem MON, wszystko to jednak nie dyskwalifikowało zintegrowanego systemu walki. Ówczesny minister pisał, że usterki tylko nieznacznie obniżają możliwości bojowe okrętu.
Obie pozyskane od Stanów Zjednoczonych fregaty OHP, przeznaczone pierwotnie przez US Navy do złomowania lub użycia np. do testowania uzbrojenia przeciwokrętowego, miały zostać wycofane ze służby w MW po otrzymaniu przez nią korwet wielozadaniowych Gawron – pierwszej do końca 2012, a drugiej do 2016. Korwety nie powstały, co nie było bez związku z silnym lobbingiem za modernizacją fregat, by mogły one pozostać w uzbrojeniu do 2025. Naprawy, remonty, utrzymanie minimalnej sprawności technicznej i wydatki eksploatacyjne kosztowały MW setki milionów złotych. Według oferty USA, amerykańskie przedsiębiorstwa miały zarobić dalszych 400 mln zł. Remonty miały być realizowane bez przetargu, a w MW pojawiłyby się kolejne niekompatybilne systemy i typy uzbrojenia.
Dowództwo MW było zdeterminowane, by pozyskać, a potem utrzymać w linii stare amerykańskie fregaty, bo bez nich trzeba by zerwać ciągłość szkolenia. Załoga jednej fregaty to aż 215 osób. Czego uczy się ponad 400 marynarzy? Utrzymywania na wodzie? Bo chyba nie korzystania z nowoczesnych systemów walki, wymiany informacji, czy obsługi bezzałogowców, których okręty nie mają.
Po kilku kolejnych zmianach decyzji, MON obecnie twierdzi, że jednak opłaca się wyremontować przynajmniej jedną fregatę. Zdecydowali lobbyści? A może ministerstwo dostaje za dużo pieniędzy podatników i nie wie na co je sensownie wykorzystać? / Zdjęcie: MW

Jeśli ktoś uważa, że nie wolno zapominać o wsparciu sojuszników, to znaczy, że nie rozumie współczesnych realiów i konsekwencji położenia Polski. Bo przecież, podobnie jak samoloty zgromadzone w kilku bazach, także okręty nie przetrwają pierwszych kilku minut ataku. Sojusznicy co najwyżej będą mogli odbijać nasze terytorium, na którym nie zostanie kamień na kamieniu. Nie tylko samoloty i okręty... Kto myśli inaczej, jest w najlepszym wypadku naiwny.

Obrona antyrakietowa

Od wielu lat Polakom wmawia się, że musimy na naszym terytorium rozmieścić elementy systemu obrony przeciwrakietowej USA. Ma to zwiększyć bezpieczeństwo Rzeczypospolitej. Problem w tym, że nikt nawet nie próbuje wyjaśnić, w jaki sposób miałoby to się realnie stać. Bo tego nie da się uzasadnić. Nawet zakładając, że Amerykanie broniliby polskiego terytorium z należytym zapałem, pozostaje zasadnicza wątpliwość – czy budowanie ich baz zwiększa bezpieczeństwo, czy raczej prowokuje do ataku, nawet bardziej, niż bezwarunkowe uczestnictwo w amerykańskich wyprawach wojennych na Irak, czy Afganistan. W końcu obiekty w Polsce są łatwiejszym celem niż w otoczonych oceanami Stanach Zjednoczonych...
Najbardziej prymitywni zwolennicy przyjmowania na polskie terytorium baz USA, każą zakładać, iż Polskę zaatakuje Iran lub Korea Północna. Jest to równie rozsądne, jak przygotowywanie się na atak Marsjan. Prosta kalkulacja podpowiada, że są setki bardziej realnych zagrożeń, na które warto się przygotowywać. A do tego wystarczy minimum niezależnego myślenia.

Nowe, perspektywiczne programy modernizacyjne praktycznie w całości mogą być sfinansowane z oszczędności wynikających z wycofania przestarzałego sprzętu. Za przykład niech wystarczą samoloty myśliwsko-bombowe Su-22. Według Dowództwa Sił Powietrznych, roczne koszty ich eksploatacji to 150-160 mln zł (w rzeczywistości są znacznie większe, po uwzględnieniu kosztów pochodnych, nadzoru itp.), zaś koszty ewentualnej modernizacji 30 samolotów planowane są (były?) na 220 mln zł. Potencjał bojowy Su-22 jest praktycznie zerowy, a ich zadania w niedalekiej perspektywie znacznie efektywniej mogą realizować obiekty bezzałogowe.
Bez uszczerbku dla potencjału militarnego można też zrezygnować z zakupu odrzutowych samolotów szkolnych. Według DSP, 16 AJT (Advanced Jet Trainer) miałoby kosztować 1,0-1,2 mld zł bez uwzględnienia kosztów infrastruktury, a głównym uzasadnieniem zakupu ma być możliwość szkolenia w samolocie wyposażonym w kabinę zbliżoną do bojowych F-16. Do tego zaś wystarczą turbośmigłowe, odpowiednio zmodernizowane, wielokrotnie tańsze w eksploatacji Orliki, których w SP jest dostateczna liczba – aż 28.
Rezygnacja z forsowanego przez DSP nieracjonalnego (bo nieperspektywicznego) nabycia kolejnych 32-64 używanych samolotów F-16, pozwoli zaoszczędzić kilka miliardów złotych (koszt zakupu samych samolotów to 1,5-3 mld zł, ich modernizacja może kosztować znacznie więcej). Można oszacować, że środki możliwe do zaoszczędzenia do 2020 tylko na dwóch mniej kosztownych, a pozbawionych sensu szkoleniowego i bojowego, programach to 3,5-5 mld zł (Su-22 – 1,7-2,5 mld zł, AJT – 1,8-2,5 mld zł). Do tego należałoby doliczyć oszczędności z racjonalizacji struktur dowodzenia i szkolenia, obecnie zupełnie nieadekwatnych do realizowanych zadań / Zdjęcie: Mariusz Adamski

Oczywiście, rozwój obrony powietrznej, w tym przeciwrakietowej, należy planować, ale adekwatnie do realnych zagrożeń, a nie poprzez ich stwarzanie. Należy wziąć pod uwagę wszelkie uwarunkowania polityczne (w tym głównie międzynarodowe), gospodarcze (w tym stan rodzimego przemysłu i jego potencjalne możliwości) oraz techniczne (stan obecny i możliwe kierunki zmian). Ważne jest, by nie rozważać jedynie kopiowania już istniejących rozwiązań lub pomysłów, a w żadnym wypadku nie ograniczać się do przygotowania jedynie działań defensywnych na własnym terytorium (choć o tym nie należy, rzecz jasna, zapominać). W wypadku kraju brzegowego NATO, jakim jest Polska, sposób myślenia o bezpieczeństwie musi być znacząco różny, niż w wypadku krajów leżących z dala od potencjalnych przeciwników, nie tylko USA, ale i Francji, czy W. Brytanii. Choć przydatne elementy ich wiedzy i doświadczeń na pewno warto wykorzystać.

Kolejne oszczędności łatwo znaleźć, racjonalizując obecnie realizowane programy w dziedzinie obiektów bezzałogowych – wojskowych i cywilnych. Większość z nich powstaje bez sensownej koordynacji, bez związku z jakimś perspektywicznym planem, przewidującym zastosowanie operacyjne, a ich poziom technologiczny odbiega od współczesnych standardów. Dla przykładu – bsl PW-151 Kusy konsorcjum Politechniki Warszawskiej i ITWL, którego opracowanie miałoby kosztować kilkadziesiąt milionów złotych, to duży model zdalnie sterowany, napędzany przestarzałymi silnikami (na nietypowe w SP paliwo), używanymi w konstrukcjach amatorskich, niezdolny nawet do autonomicznego startu i lądowania. Żadna z proponowanych do zastosowania w nim technologii nie jest nowatorska, a planowany sposób działania nie wnosi nic nowego do rozwiązań istniejących na świecie od kilkudziesięciu lat.
Dla porównania kosztów – budowa znacznie bardziej nowatorskiego demonstratora technologii samolotu załogowego Bielik kosztowała mniej niż 10 mln zł. Niestety, zdobyte w tym programie doświadczenie w dużym stopniu uległo rozproszeniu.
Dziś w Polsce za pieniądze budżetowe realizowanych jest kilkanaście programów budowy latających bezzałogowców. Bez żadnej sensownej koordynacji i pomysłu na wykorzystanie efektów większości prac. Marnowanie środków polega także na tym, że znaczną ich część otrzymują, sprawniejsze od rodzimych marketingowo przedsiębiorstwa zagraniczne Polsce. Jakby tego było mało, gotowe systemy są kupowane prawie wyłącznie za granicą, co niekoniecznie przekłada się na sukcesy w ich wprowadzaniu do uzbrojenia.
W Polsce (dane za Mały Rocznik Statystyczny Polski 2012) Nakłady na działalność badawczą i rozwojową w relacji do produktu krajowego brutto wynoszą 0,74%, podczas gdy średnia UE sięga 2%. W budżecie 2012 na wydatki ministerstwa nauki na projekty wojskowe przeznaczono 154 mln zł, a wydatki MON na działalność badawczo-rozwojową (rozdz. 75280 ustawy budżetowej) wynoszą 24,1 mln zł, co stanowi... 0,8% całości środków finansowych resortu obrony. Tematów niektórych prac finansowanych przez MON nawet nie warto cytować...
Dla porównania: w budżetach Pentagonu na prace naukowe oraz badawczo-rozwojowe przeznaczano w ostatnich latach przed kryzysem finansów publicznych 70-75 mld USD, co stanowiło ok. 15% wydatków resortu obrony USA. Pod tym względem polscy decydenci jakoś nie potrafią naśladować strategicznego partnera... / Rysunek: Politechnika Warszawska

W rozważaniach na temat optymalnych metod zwalczania potencjału bojowego przeciwnika, w tym systemów rakietowych, w krajach najbardziej zaawansowanych technologicznie i dysponujących największym doświadczeniem (Izrael, USA), uznaje się, że optymalne jest niedopuszczenie do użycia środków napadu. W praktyce oznacza to (poza działaniami politycznymi) albo dysponowanie potencjałem zniechęcającym do ataku w ogóle (odstraszania, odwetowym), albo takim, który może zniszczyć kluczowe komponenty środków napadu (wyrzutnie, ośrodki dowodzenia i łączności) w jak najkrótszym czasie i z wykorzystaniem zaskoczenia, przed ich ewentualnym użyciem, wykorzystując choćby techniki znane jako soft kill. Może to być na przykład broń energetyczna, ale też działania jednostek specjalnych.

W polskich realiach optymalne podejście do tego zagadnienia może oznaczać na przykład rozbudowę bezzałogowych systemów rozpoznawczych i uderzeniowych o parametrach umożliwiających ich użycie w warunkach pełnoskalowego konfliktu konwencjonalnego. Warto przy tym pamiętać, że większość obecnie używanych na świecie latających bezzałogowców zdaje egzamin jedynie w warunkach konfliktów asymetrycznych (Izrael, amerykańska tzw. wojna z terrorem). W warunkach polskich projektowane systemy muszą mieć zupełnie inne parametry – prędkość, zasięg, możliwość użycia ze stanowisk rozproszonych, wykorzystanie specjalnych techniki ukrycia (np. systemy podwodne). Ważne dla skuteczności ich użycia jest uniezależnienie w maksymalnym stopniu od standardowych systemów nawigacyjnych, w tym satelitarnych systemów pozycjonowania udostępnianych przez dostawców zagranicznych.

Przetarg na śmigłowce dla różnych rodzajów SZ ma – w zamyśle inicjatorów – wyłonić jedną uniwersalną platformę, różniącą się, zależnie od zastosowań, wyposażeniem i uzbrojeniem. Pomysł prosty, ale obarczony wieloma wadami, w szczególności w odniesieniu do śmigłowców morskich, znacznie bardziej wyspecjalizowanych niż maszyny przeznaczone do innych zadań. Ale przede wszystkim, to krok wstecz w stosunku do światowych tendencji. Bo w wielu flotach trwają testy z wykorzystaniem do realizowania niebezpiecznych misji nad morzami właśnie bezzałogowców.
29 czerwca w rejon rogu Afryki wypłynęła z bazy Mayport na Florydzie fregata USS Klakring (FFG 42) z Helicopter Anti-Submarine Squadron Light (HSL) 42 wyposażonym z 4 bezzałogowe śmigłowce MQ-8B Fire Scout. Mogą one prowadzić rozpoznanie przez ponad 12 godzin na dobę. W powietrzu mogą znajdować się równocześnie 2 wiropłaty, zapewniając stałą obserwację wybranych obszarów.
US Navy zdobywa doświadczenie z użyciem bezzałogowych śmigłowców pokładowych od blisko dekady. HSL-42 używa tych maszyn od 2008. Zakres powierzanych im zadań stale rośnie / Zdjęcie: US Navy

Warto rozważyć wykorzystanie w rozpoznaniu systemów opartych nie tylko na bezzałogowych samolotach, ale też na aerostatach (na uwięzi) lub sterowcach. To najtańsza alternatywa dla obecnie używanych środków. Aerostaty i sterowce są co prawda szczególnie narażone na zniszczenie w pierwszych minutach konfliktu zbrojnego, ale mogą bardzo efektywnie ostrzec o jego początku, pozwalając innym systemom na rozproszenie lub skuteczne użycie. Nie należy wykluczać uzbrojenia aerostatów, by mogły one automatycznie odpowiedzieć na pierwszą falę ataku. Na dużą skalę sterowce wykorzystują kraje rozwinięte technologicznie (i znowu – Izrael, USA) nie tylko do ochrony baz, ale także granic. Budując podobne systemy należy skorzystać z ich doświadczeń, unikając błędów rozwojowych, dotyczących m.in. optymalnej wielkości i wysokości operacyjnej używanych systemów.

Z wizją

Latające bezzałogowce bojowe są dopiero w fazie rozwojowej. Bojowe bsl używane operacyjnie powstały na bazie systemów rozpoznawczych (Predator, Reaper) w warunkach braku konkurencji, na potrzeby konfliktów asymetrycznych. Obecnie w krajach, które realizują programy perspektywiczne, budując demonstratory technologii, projektowane są bezzałogowce wielozadaniowe, mające realizować nie tylko zadania uderzeniowe, ale też myśliwskie, co znacznie komplikuje ich projektowanie i podnosi koszty. Wynika to po części z inercji myślenia i tego, że trudno obecnie precyzyjnie zdefiniować przyszłe potrzeby w zakresie bezzałogowców bojowych. Realizowane programy mają więc często za zadanie przede wszystkim utrzymanie kadry zdolnej do zbudowania w przyszłości obiektów, które zostaną dokładniej określone. Mają one zatem częściowo charakter socjalny.

Budowa konwencjonalnych komponentów systemu obrony powietrznej, w tym przeciwrakietowej, opartych na radarach naziemnych i pociskach z głowicami odłamkowymi lub kinetycznymi, wymaga przede wszystkim podjęcia decyzji o charakterze gospodarczym. Czyli wyboru głównych wykonawców i partnerów zagranicznych. Polski przemysł przez lata specjalizował się w systemach radiolokacyjnych. W ostatnich latach postępuje upadek tej dziedziny, ale nadal możliwe jest budowanie na bazie jego kadry i technologii nowoczesnych urządzeń. Podobnie jest z systemami dowodzenia i łączności. Polskie przedsiębiorstwa nie mają natomiast w praktyce możliwości samodzielnej budowy pocisków rakietowych i systemów ich naprowadzania. W tym wypadku należy rozważyć zakup licencji i podjęcie współpracy międzynarodowej.
Ważnym obszarem, choć w Polsce trudnym do realizacji ze względu na brak doświadczeń i fatalny system dystrybucji środków na badania, jest poszukiwanie niekonwencjonalnych metod zwalczania środków napadu powietrznego. Na pewno jednak warto inwestować w rozwój broni energetycznej czy systemów zakłócających urządzenia naprowadzające na cele. Badania podstawowe, podobnie jak włączanie do szukania nowych pomysłów specjalistów spoza branż zwykle zajmujących się tematyką obronną, dają też szanse na dotarcie do ludzi, którzy będą w stanie nie tylko zbudować nową, perspektywiczną wizję polskiej obrony powietrznej, ale również odegrać pozytywną rolę w jej realizacji. W tak ważnym programie czynnik ludzki jest bowiem najważniejszy. Warto zauważyć, że silne merytorycznie zespoły ludzkie udało się zgromadzić w niewielu ośrodkach, np. WAT, czy kilku spółkach prywatnych (Vigo, WB Electronics). Na zdjęciu rozwijany obecnie bsl Manta / Zdjęcie: WB Electronics

Analiza potrzeb Polski prowadzić musi do powstania wyspecjalizowanego bezzałogowca uderzeniowego, wykorzystującego prostą infrastrukturę, znacznie tańszego w projektowaniu, produkcji i eksploatacji niż systemy wielozadaniowe (w tym wypadu dysponujemy sporym potencjałem załogowym). Po likwidacji rodzimego przemysłu lotniczego brakuje co prawda dużych zespołów specjalistów, ale dzięki temu można ograniczyć koszty planowanego programu. A przy zapewnieniu finansowania wszystkich faz programów – od koncepcji do pełnego wdrożenia operacyjnego, z perspektywą dalszego rozwoju – można znaleźć wykonawców, którzy podejmą ryzyko ich realizacji przy stosunkowo niewielkiej stopie zysku. Do ograniczenia kosztów powinno się też przyczynić wykorzystanie istniejących ośrodków naukowo-badawczych (w tym uczelni technicznych) oraz nowe zdefiniowanie roli instytutów i przedsiębiorstw wojskowych.

Budowanie systemu

Działaniem, które musi zostać podjęte przed uruchomieniem jakichkolwiek programów dotyczących nowych systemów, jest radykalna restrukturyzacja ośrodków decyzyjnych odpowiedzialnych za planowanie i finansowanie programów obronnych. Obecnie funkcjonujące są zupełnie niewydolne i skorumpowane w stopniu raczej niespotykanym w innych krajach NATO. Stąd przypadkowe zakupy oraz finansowanie nieperspektywicznych i niepotrzebnych programów, często na rzecz obcych kapitałowo podmiotów prowadzących działalność na terytorium Polski.

W praktyce najważniejsze w przygotowaniu się na ewentualny atak powietrzny, w tym rakietowy, są systemy rozpoznania – własne, użytkowane wspólnie lub udostępniające uzyskiwane informacje na zasadach współpracy militarnej, czy nawet odpłatnie. Polska jest w tym zakresie katastrofalnie zapóźniona – nawet nasze najnowocześniejsze stacje radiolokacyjne mogą wykrywać tylko cele stosunkowo łatwe do zlokalizowania, bez nisko lecących pocisków i bezzałogowców. Nasz kraj nie dysponuje efektywnym dostępem do rozpoznania satelitarnego, a rozpoznanie lotnicze jest bardzo ograniczone pod względem możliwości posiadanego sprzętu (za czasów B. Klicha MON zrezygnowało z udziału w programie NATO – AGS), ograniczając się głównie do samolotów F-16 z wszystkimi ich wadami. Warto więc pomyśleć o rozwiązaniach mniej konwencjonalnych.
Do ochrony granicy z Meksykiem USA używają aerostatów na uwięzi, wyposażonych w systemy radiolokacyjne. Stacje bazowe, których używają operatorzy balonów, mogą być stacjonarne lub mobilne. Balony operują zwykle na wysokości do 3,5 km. Są stabilne przy prędkości wiatru do 120 km/h. Niezawodność ich użycia jest szacowana na 98%.
Na zdjęciu – baza TARS w Fort Huachaca, 100 km na południowy wschód od Tuscon w Arizonie. TARS może wykrywać niewielkie samoloty lecące na małej wysokości. Takie właśnie maszyny są najczęściej używane przez przemytników / Zdjęcie: DoD – Navy Chief Petty Officer Matthew J. Thomas

Nowy system musi być maksymalnie zintegrowany, by wiązać wydatki badawczo-rozwojowe z rzeczywistymi, perspektywicznymi potrzebami obronnymi (czy szerzej – bezpieczeństwa) w kluczowych obszarach. Wymaga to także przejęcia przez MON kontroli nad przemysłem zbrojeniowym i związanymi z nim różnego typu instytucjami, bez zbędnego udziału innych resortów. Należy przy tym przywrócić właściwe znaczenie terminowi offset, uruchomić sensowną politykę licencyjną i nawiązać kontakty międzynarodowe w optymalnym zakresie.

Warte rozważenia jest też znalezienie sposobów kontroli nad gałęziami przemysłu sprzedanymi w ostatnich latach inwestorom zagranicznym (cały sektor lotniczy, najbardziej dochodowy i kluczowy dla obronności w krajach, które o niego dbają) lub budowa nowych przedsiębiorstw w tych branżach przy wsparciu zamówień państwowych. Bez własnego, kontrolowanego przez państwo, choć o zróżnicowanej strukturze własnościowej, potencjału przemysłowego, zbudowanie jakiegokolwiek niezależnego systemu obronnego, który można wykorzystać w sytuacjach krytycznych, jest niemożliwe. Wystarczającym na to dowodem jest postępowanie Amerykanów, czy Francuzów lub Włochów, czy naszych sąsiadów zza Odry.

Gdzie szukać partnerów do współpracy międzynarodowej? Przede wszystkim wśród państw najbardziej otwartych na kooperację. Ważna powinna być też ocena skuteczności ich działania w interesujących Polskę dziedzinach. I doświadczenia dotychczasowej współpracy. Oczywiście najlepiej, gdyby kooperantów znaleźć w Unii Europejskiej lub innych krajach bliskich geograficznie. Dla przykładu można tutaj wymienić Francję, Szwecję czy Turcję, a nawet Ukrainę.

Dopiero po przebudowaniu przez państwo systemu decyzyjno-nadzorczego można przystąpić do tworzenia programów, który spełnią wymagania stawiane przed obronnością w perspektywie 20-30 lat. Z naciskiem na systemy niestandardowe, wykraczające koncepcyjnie poza utarte schematy, a odpowiadającego na realne zagrożenia. Błyskawiczny rozwój technologii umożliwia bowiem przedefiniowanie wielu standardów i ominięcie niepotrzebnych etapów rozwoju czy rezygnację z bezsensownych wydatków eksploatacyjnych i szkoleniowych.

Tomasz HYPKI

Pierwotna wersja niniejszej analizy ukazała się w RAPORT-wto 09/2012.


Drukuj Góra
www.altair.com.pl

© Wszelkie prawa zastrzeżone, 2007-2024 Altair Agencja Lotnicza Sp. z o. o.