Dobiegły końca 32. targi broni strzeleckiej SHOT Show 2010, które w tym roku odbywały się w zimnym i zalanym deszczem Las Vegas. Jest to największa na świecie impreza tego rodzaju, ale trzeba dodać, że ma miejsce w państwie, które pod względem liczby legalnej broni w rękach obywateli bije wszystkie inne na głowę. Kolejna edycja wystawy w 2011, również będzie miała miejsce w amerykańskim Mieście Grzechu, w stanie Nevada, w którym zarówno hazard, jak i prostytucja są legalne.
Odwiedzający miasto założone przez mafię na środku pustyni, nawet w drugiej połowie stycznia, raczej spodziewają się na tyle dużych temperatur (średnia dla tego miesiąca to 25° C), aby swobodnie dało się po nim poruszać, nawet nocą, w t-shircie czy koszulce polo. Tym razem jednak aura spłatała odwiedzającym SHOT Show niespodziankę i jak deszcz zaczął padać w przeddzień rozpoczęcia imprezy, dokładnie wtedy, kiedy organizowane są pokazy na strzelnicach, tak skończył dzień po zakończeniu targów. Przy czym słowo padający deszcz nie oddaje ogromu nieszczęścia, które spadło na mieszkających w Vegas tubylców. Średnie opady w styczniu wynoszą tutaj bowiem około 15 mm, zaś w ciągu tych kilku dni z nieba nakapało mniej więcej tyle wody, ile pada na miejscu przez dwa lata. Nic dziwnego, że miasto zaczęło dosłownie przeciekać, a szczątkowy system burzowy nie wytrzymał. Oglądanie mas wody wylewających się szerokimi strumieniami z stromych podjazdów piętrowych parkingów, czy też obserwowanie oderwanych fragmentów sufitu i instalacji oraz dziesiątków mniejszych i większych pojemników do których wpadały ciurkające z góry krople, w hotelach, na strzelnicach zamkniętych i - co gorsza - salach wystawowych, przywodziło na myśl katastroficzny film.
Trzeba przyznać, że poza aurą na miejscu nie dopisało jeszcze wiele rzeczy. Zacząć trzeba od fatalnej organizacji terenów targowych, które okazały się być rozmieszczone w dwóch większych halach oraz blisko dziesięciu mniejszych salach i salkach. To wszystko na dwóch poziomach, a w dodatku często położone w znacznej odległości od siebie. Obrazu chaosu dopełniała stworzona przez organizatorów rodem z NSSF (National Shooting Sports Foundation) mapa, składająca się z dwóch osobnych części, która bardziej przeszkadzała, niż pomagała cokolwiek zlokalizować. Dobrze, że dzień później do targowej gazety ktoś dołożył w miarę normalny plan, bowiem gubili się w tym wszystkim nawet wystawcy. Zresztą, zdarzały się i takie zakamarki targów, szczególnie dotyczyło to bardzo niskiej i dusznej dolnej hali, w które nie zapuszczał się niemal nikt. Nic dziwnego, że część wystawiających korzystała z wolnej przestrzeni i czym prędzej uciekała z lochu, jak w żartach zwykli nazywać drugi poziom, gdzieś na górę. Nie trzeba tutaj nawet wspominać o próbach upchnięcia ponad tysiąca ośmiuset dziennikarzy przyjeżdżających do Vegas z całego świata do salki o wymiarach poczekalni w gminnej przychodni zdrowia.
Generalnie, na organizację narzekali wszyscy. Co gorsza, w przyszłym roku SHOT Show ponownie będzie w tym samym miejscu, więc jeżeli NSSF nie stanie na wysokości zadania, to może liczyć na znacznie większy odpływ wystawców, niż tylko wynikający z kryzysu. Bardzo duża była jednocześnie liczba gości targów - odwiedziło je według statystyk 58 444 osoby (o 11 tysięcy więcej niż rok wcześniej w Orlando), z czego rekordy frekwencji biła liczba kupców (siłę przyciągania Miasta Grzechu odczuło aż 31 280 z nich) oraz przedstawicieli mediów.
Tradycyjnie na imprezie królowały klony AR-15 i Colta M1911 we wszystkich możliwych wersjach i kolorach. I jednak i druga broń zdaje się być symbolem Ameryki, zaś każdy producent stawia sobie za punkt honoru wprowadzenie do oferty przynajmniej jednej z nich, przy czym robią to nawet przedsiębiorstwa, które nie miały wcześniej nic wspólnego z żadnym z tych modelów, jak choćby SIG Sauer, słynący z zupełnie innej broni. Problem polega na tym, że trudno to zrobić w taki sposób, aby dana konstrukcja odróżniała się jakoś znacząco od innych, zwłaszcza, że każda z nich prezentowana jest z kilkoma długościami luf, odmiennymi zestawami szyn montażowych, kolb i chwytów.
Co więcej, tym rynkiem rządzi moda, która niejako przy okazji wpływa również na decyzje przedstawicieli wojska. Kiedy tylko kilka lat temu za niedościgniony ideał uznano niemiecki HK416 z układem gazowym z tłokiem i popychaczem, w miejsce cienkiej rurki gazowej typowej dla AR-15, dosłownie wszystkie firmy zaczęły się prześcigać w wprowadzaniu podobnych rozwiązań do swoich konstrukcji. Pod tym względem w 2010 nic się nie zmieniło, nadal obok napisów nowość widnieją znane kształty uzupełnione znanymi dodatkami innych producentów, wyspecjalizowanych w kolbach, łożach, celownikach czy mechanizmach spustowych. (ciąg dalszy w numerze)