Tak jak cały sektor linii niskokosztowych wywarł wpływ na poczynania przewoźników tradycyjnych, tak do pewnego stopnia poczynania organizacji zarządzających lotniskami nie pozostają bez wpływu na charakter poszczególnych portów lotniczych. Tę ewolucję można łatwo zaobserwować u naszego zachodniego sąsiada.
Rozwój cywilizacyjny Zachodu (szczególnie USA) w drugiej połowie ubiegłego wieku sprawił, iż amerykańscy antropolodzy kultury coraz bardziej rozrastającą się sieć autostrad, dworców kolejowych i portów lotniczych, ale też wielkich centrów handlowych na obrzeżach miast, nazwali nie-miejscami. Głównymi wyznacznikami takich przestrzeni i znajdujących się tam obiektów jest przede wszystkim brak charakterystycznej tożsamości, co powoduje trudności z identyfikacją z tym miejscem lub przestrzenią, czyli w sensie społeczno-kulturowym są to miejsca niczyje, bez tzw. ducha miejsca. Ponadto są one pozornie niczyje, czyli potencjalnie dla wszystkich. W tych miejscach i obiektach jesteśmy sami, mimo że dookoła nas są inne osoby. Te miejsca oferują nam wygodę i bezpieczeństwo, a jednocześnie samotność i alienację. W ten typ idealny przez długi czas wpisywały się lotniska, które zawsze sprawiały wrażenie chłodu, wyobcowania… I w sumie nieważne, czy to było wielkie lotnisko, czy nie. Kiedy pierwszy raz byłem na lotnisku we Frankfurcie nad Menem (w 1989), to co prawda zrobiło wrażenie m.in. poprzez swą wielkość, ale to nie zatarło poczucia dystansu, wręcz zimna jakie tam dało się odczuć.
Zadomowienie się sektora LCC w Europie spowodowało, iż uruchomiono wiele małych, regionalnych lotnisk, które swoją egzystencję opierają praktycznie tylko na usługach świadczonych przez tego typu przewoźników. Lotniska takie nigdy nie będą wielkimi miejscami lotniczego tranzytu, i z tego też powodu poniekąd bezzasadne jest inwestowanie w rozbudowaną infrastrukturę usługową. Po prostu stamtąd ma się szybko odlecieć, lub równie szybko zostać odprawionym po przylocie. Nic więcej.
Inaczej sprawa się ma z wielkimi portami lotniczymi, szczególnie tymi o randze międzykontynentalnych hubów. W tym przypadku przynajmniej od połowy ubiegłej dekady zauważalny jest w Europie (bo w Stanach, czy w azjatyckich metropoliach było to już dostrzegane wcześniej) trend zmierzający do zdecydowanego oswajania i uczłowieczenia tych do tej pory sterylnych wnętrz.