Autor: Szczepan Twardoch
Pisarz zawsze stoi przed pewnym zasadniczym problemem: wolałby pisać tak, aby sobie samemu sprawić przyjemność, a musi – w ten czy inny sposób – sprawiać przyjemność czytelnikowi. To ten ostatni, niestety, decyduje o tym, czy pisarz ma tyle pieniędzy co Dan Brown, czy nie. Z tego wynika, że generalnie dobrą zasadą, jest – jak radził Wilde – powściągać wodze swojego hobby-horse, aby czytelnika nie odpychać.
Różnie to wygląda w praktyce, ale najczęściej się nie udaje. Rezultaty mogą być różne, nawet u jednego autora. Arturo Pérez-Reverte najczęściej potrafi przekonać czytelnika, co do swojej absolutnej kompetencji w poruszanym temacie – czy pisze o szermierce, malarstwie, szachach, przemycie narkotyków czy Kościele. Czasem tylko zdarzają mu się drobne potknięcia, jak mistrz szachowy rozważający amatorsko słaby ruch (w Szachownicy flamandzkiej) lub ksiądz-tradycjonalista, mylący kapitalnie podstawowe terminy teologiczne (w Ostatniej bitwie templariusza). Z drugiej strony, czasem (jak w debiutanckim Huzarze) cała książka jest w zasadzie kiepskim pretekstem do cwałowania na swoim koniku, którym, w tym przypadku, są napoleońskie militaria. Fabuła rozjeżdża się, utyka i zdycha w niekończącej się wyliczance kolorów dolmanów i pelis, wzorów pistoletów, szabel i czak. Aby kompetencja autora nie przekształciła się w literacki onanizm hobbystyczny, należy ją więc podawać, jak widać na przykładzie Pérez-Reverte, niejako mimochodem, dozując tylko smakowite szczególiki, tak jak tenże autor czyni w swoich późniejszych powieściach, z genialnym Fechtmistrzem na czele.
Problem ten szczególnie dotyczy pisarzy, podzielających pasję P.T. Czytelników Broni i Amunicji. Pisarz – wędkarz niewiele ze swojej pasji wykrzesze fabularnie, do tego trzeba być Hemingwayem i napisać Rzekę dwóch serc. Pisarz sklejający modele z tektury musiałby być geniuszem tysiąclecia, aby ze swojego hobby stworzyć literaturę. Tragedią zaś pisarza – strzelca jest fakt, iż broń, strzelectwo, wszystkie te pistolety, rewolwery, kalibry, ryglowania, przekoszenia, odprowadzenia gazów prochowych i inne cuda-wianki, są fabularnie pociągające i atrakcyjne. Jeśli więc taki twórca popuści swojemu konikowi wodze, może się to źle skończyć. Niestety, niemal zawsze lepiej jest napisać wyciągnął z szuflady swój pistolet niż wyciągnął swojego chromowanego colta 1911A1 w wersji custom, wyposażonego w przedłużony beaver tail, okładziny z drewna cocobolo, polerowany wślizg do komory nabojowej i celownik Novak Lo-Mount. W niektórych – podkreślam, niektórych! – przypadkach, uzasadnione jest podanie typu wyciąganej z szuflady broni, ale raczej nazwy zwyczajowej, nie zaś pełnej. I to jest dla pisarza-strzelca bardzo przykre, bo zawsze korci go, by nagle roztoczyć przed czytelnikiem szerokie przestworza swojej pasji, a wie – miejmy nadzieję – że nie powinien.
Są takie rzadkie przypadki, że pisarz cwałujący na swoim hobby-horse strzelectwa nie szkodzi literaturze. Udało się to na przykład Vladimirowi Volkoffowi. Ten francuski pisarz, syn rosyjskiego, białego emigranta, z bronią miał wiele do czynienia niejako profesjonalnie – służył jako oficer wywiadu francuskiego podczas wojny algierskiej. Wystarczy zaś przeczytać krótkie fragmenty Montażu lub Carskich sierot, aby przekonać się, że strzelectwo była niewątpliwą pasją niedawno zmarłego autora. Poświęcając kilka stron na opis wizyty głównego bohatera na strzelnicy, Volkoff z lubością i niewątpliwym znawstwem tłumaczy rozwlekle, dlaczego bohater wybrał raczej rewolwer, niż pistolet samopowtarzalny, dlaczego był to akurat rewolwer .357 magnum, każe również bohaterowi strzelać raczej z amunicji .38 Special, bo .357 uznaje za męczącą. Jakby nie oceniać tej ostatniej koncepcji, mamy pewność, że Volkoff na strzelnicy bywał nieraz. Na dodatek, rewolwer bohatera, zgodnie z dobrymi zasadami budowania fabuły, okazuje się być rekwizytem niezbędnym do rozwiązania skomplikowanej, szpiegowskiej intrygi, tytułowego montażu, więc autor mógł się czuć usprawiedliwiony. W Montażu na dodatek uniknięto zwyczajowych już w Polsce potworków przekładu, gdzie często słowa strzelba i karabin używane są zamiennie, na dodatek na określenie, na przykład, pistoletu maszynowego. Nie uniknięto tych błędów w innej powieści Volkoffa, w Carskich sierotach, gdzie, według tłumaczki, pistolet Browning 1910 wyposażony jest w wygodne żłobienia na głowicy. Ale – jako, że tłumaczka jest kobietą, wybaczmy jej tę niezręczność, zwłaszcza, że to w tej książce właśnie pojawiają się interesujące rozważania na temat kulturowego znaczenia broni jako narzędzia i symbolu, które P.T. Czytelnikom polecam, a nie cytuję, ze względu na ograniczoną ilość miejsca.
Jest i druga strona medalu. Bywają pisarze, którzy o broni piszą, chociaż nie mają o niej pojęcia. Nie chodzi mi oczywiście o tych, którzy potrzebują przecinających powietrze kul dla rozwoju fabuły i pozostają przy skromnym wyciągnął z kabury rewolwer i strzelił – tym wybaczam nawet zamienne stosowanie słów pistolet i rewolwer. Gorzej, kiedy autor pisze o broni długo i rozwlekle, wgłębiając się w detale, opisując rygle i odrzuty, wypisując bzdurę za bzdurą. Przoduje w tym, niestety, doskonały skądinąd, Frederick Forsyth.
W swoim Szakalu, Forsyth uzbraja tytułowego zabójcę w wykonany na zamówienie, rozkładalny sztucer, który posłużyć ma do zabicia generała de Gaulle’a. Sam opis broni, jeśli przełkniemy jakoś dziwaczną terminologię i cokolwiek zaskakujące rozwiązania techniczne, nie niesie ze sobą jakiś specjalnych, zasadniczych bzdur, natomiast można powiedzieć, że bzdura czai się w magazynku. Otóż Forsyth wymyślił sobie coś, co tłumacz raczył nazwać pociskiem rozpryskowym, a którego to pocisku produkcja miałaby wyglądać następująco: miedzianą koszulkę odskrobano, obnażając ołów wnętrza. Ostrze zostało stępione, do wydrążonego otworu wpuszczono kroplę rtęci, a następnie zalano ołowiem. Kiedy ołów zastygł, szczyt kuli został wygładzony, aby przywrócić jej poprzedni kształt. Zostawmy już to, że nadzwyczajne podobno działanie tegoż pocisku przypominało wypisz-wymaluj działanie zwykłej, myśliwskiej amunicji ekspandującej – Forsyth popisał się tutaj nie tylko ignorancją w kwestiach bronioznawczych, ale również chemiczną – rtęć wpuszczona w wydrążony ołów po prostu się w ołowiu rozpuści, tworząc amalgamat, trudno się więc spodziewać, że przy uderzeniu w cel w jakiś tajemniczy, kinetyczny sposób doprowadzi do eksplozji.
Sam siebie przeszedł Forsyth w Diabelskiej alternatywie. Nie tylko uzbroił komandosów SBS w Ingramy, ale dał im jeszcze krótkolufowe pistolety dużego kalibru, strzelające litymi, bardzo twardymi pociskami, których mieli ich używać do... odstrzeliwania zawiasów w drzwiach. Mało tego, każdy (sic!), obok Ingrama i krótkolufowego pistoletu, miał podczas akcji nosić sztucer Hollanda, wyposażony w lunetę i tłumik o, a jakże, stuprocentowej skuteczności. Dla porządku dodam, że chodzi o komandosów-nurków. Urocze, prawda?
Słowem, najlepszy jest pisarz kompetentny, który swoją kompetencję skutecznie ukrywa. Czego sobie (w praktyce) i P.T. Czytelnikom (w lekturze), życzę.
Myśliwska
- Zastawa
- Broń bocznego zapłonu do polowań
- Rosyjski turniej varminterów
Bojowa
- Defendory 2006
- Pierwsze bezkolbowce
- Kel-Tec RFB
- Zasady działania. Część I
- Falklandzki świt
Rekreacyjna
- Skóry i kabury
- Brytyjski bezkolbowiec
- Strzelectwo terenowe
- Na fali – Endura i Delica 4 Wave
- Szczur wędrowny
Sportowa
- Para Ordnance LDA Hi-Cap Limited 9
Jednostki Specjalne
- Jagdkommando
Felieton
- Ignorancja a kompetencja
Pisarz zawsze stoi przed pewnym zasadniczym problemem: wolałby pisać tak, aby sobie samemu sprawić przyjemność, a musi – w ten czy inny sposób – sprawiać przyjemność czytelnikowi. To ten ostatni, niestety, decyduje o tym, czy pisarz ma tyle pieniędzy co Dan Brown, czy nie. Z tego wynika, że generalnie dobrą zasadą, jest – jak radził Wilde – powściągać wodze swojego hobby-horse, aby czytelnika nie odpychać.
Drukuj
Góra